Skąd nadjeżdża rowerowa rewolucja

Moja przyjaciółka, bardzo aktywnie udzielająca się ostatnio jako przedstawicielka strony społecznej, w różnych powoływanych przez samorząd gremiach bardzo dużego polskiego miasta, opowiadała mi wstrząsającą historię z rowerem w roli deus ex machina.

Otóż trwa posiedzenie ważnego powołanego przez samorząd gremium. Ważny urzędnik biura do spraw społecznych, kulturalnych i jakich-tam-jeszcze zwierza się: "Musimy w znacznym stopniu przedefiniować kierunki naszych działań na rzecz młodzieży". W gremium poruszenie: "Co się stało?!". Urzędnik kontynuuje: "Przeprowadziliśmy szeroko zakrojone badania wśród młodych mieszkańców naszego miasta i okazało się, że oczekują od nas oni zupełnie czegoś innego, niż nam się wydawało, że mogą oczekiwać". Poruszenie nieco słabnie, bo to akurat nic dziwnego, ale urzędnik znowu podbija bębenek: "Mogę śmiało powiedzieć, że wyniki badań są szokujące! Nigdy nie spodziewaliśmy się, że coś takiego może przychodzić młodym ludziom w naszym wspaniałym i wielkim mieście do głowy!".

W końcu któryś z członków gremium nie wytrzymuje: "Panie Andrzeju (czy też inny Krzysztofie), cóż takiego szokującego odkryli Państwo w wyniku swoich badań?!". Urzędnik blednie i - uważnie akcentując każdy wyraz - zdradza: "Otóż okazało się na ten przykład, że młodzież w naszym mieście oczekuje, że pod szkołami będzie więcej [dramatyczne zawieszenie głosu] stojaków rowerowych!".

Z tej opowieści wyciągam dwa wnioski. Po pierwsze: rewolucja jest u bram (szkolnych). Po drugie: najskuteczniejsza rewolucja to taka, jaka nie mieści się w głowach reżimu.

Konrad Olgierd Muter

Więcej o: