Marcin Hyła: Czołowe zderzenie z Paragrafem 22

Gdańsk właśnie - wzorem zachodnich miast - otworzył wszystkie jednokierunkowe ulice na starówce dla rowerzystów pod prąd. Tymczasem prezydent Krakowa w odpowiedzi na interpelację radnych w analogicznej sprawie stwierdził, że nie ma takiej prawnej możliwości. Co ciekawe, w Krakowie kilka ulic jednokierunkowych w centrum od lat jest otwarte dla ruchu rowerowego w obu kierunkach, czyli - zgodnie ze stanowiskiem prezydenta - niezgodnie z przepisami. Jedna wąziutka ulica w Krakowie wpuszcza pod prąd samym tylko oznakowaniem pionowym nawet autobusy, kolejna - tramwaje, taksówki i rowery.

Sprawa wyszła na jaw bo Kraków, który w tym roku na drogi rowerowe w przeciwieństwie do Gdańska nie ma w budżecie ani grosza, otwiera niebawem stupięćdziesięciometrową kładkę pieszo-rowerową przez Wisłę za okrągłe 30 milionów złotych. Tak się składa, że na obu brzegach prowadzą do niej ulice jednokierunkowe. Na prawym brzegu krakowscy urzędnicy ruch rowerowy pod prąd dopuścili (co na to prezydent?), na lewym - nie. Zarówno w Gdańsku jak i w Krakowie, jak również na prawym i lewym brzegu Wisły obowiązują dokładnie te same przepisy. Jak widać liberalizm urzędniczy na pstrym koniu jeździ. Rowerzyści na lewym brzegu będą łamać przepisy, pchać rowery po chodniku albo jeździć dookoła przez ruchliwe ulice i niebezpieczne skrzyżowania. Na prawym brzegu oraz w Gdańsku przepisów łamać nie będą: pojadą na wprost pod prąd w łaskawym majestacie prawa.

Dogłębna analiza 443 stron przepisów rozporządzenia znanego w branży jako "Czerwona Książeczka" przyznaje rację Gdańskowi - niemal w każdym przypadku ruch rowerowy można dopuścić pod prąd, nie trzeba do tego nawet malować pasa na jezdni. Urzędnikom z lubością (choć niedokładnie) dzielącym włos na czworo w sprawie ruchu rowerów pod prąd nad wyraz łatwo umyka jednak całkiem inny, ważny przepis tego rozporządzenia. Tym razem prosty jak budowa cepa, jednoznaczny i nakładający na nich obowiązek, którego nie przestrzegają nigdy. Otóż wydane siedem lat temu przez ministra Marka Pola rozporządzenie wymaga, aby na odcinku jezdni, na którym wyznaczono pas ruchu dla rowerów na jezdni zarządca drogi "wyeliminował zatrzymywanie pojazdów". Ponieważ znak zakazu zatrzymywania eliminuje wyłącznie zatrzymywanie niewynikające z warunków ruchu, dopuszczając jego pozostałe rodzaje, urzędnikom pozostaje tylko postawić na drodze... znak zakazu ruchu.

Tak, to nie pomyłka: najpierw malujemy na jezdni pas dla rowerów, a następnie zakazujemy na tej jezdni i pasie rowerowym ruchu nie tylko samochodów ale także rowerzystów. W przeciwnym razie mogliby się zatrzymać na czerwonym świetle, w ulicznym korku albo ustępując pierwszeństwa - i już formalny wymóg rozporządzenia nie zostałby spełniony. Szczęśliwie o ten akurat przepis urzędnicy kopii nie kruszą, ale nie tyle z rozsądku, co z nieznajomości prawa. Choć w Warszawie urzędnicy innowacyjnie mylą zatrzymywanie z postojem i na tej podstawie blokują powstawanie pasów rowerowych, domagając się likwidacji parkingów w ulicach na których są planowane.

Dzieło życia inżyniera Marka Pola z dnia 3 lipca 2003 roku (Dz. U. nr 220 z 23 grudnia 2003, poz. 2181) aż prosi, żeby jego autor dostał rower i pedałował do utraty tchu zgodnie z podpisanym przez siebie rozporządzeniem. Najlepiej po dwukierunkowym pasie rowerowym po lewej stronie jezdni jednokierunkowej, który na każdym skrzyżowaniu wpuszcza rowerzystę i kierowców w sytuację nieuregulowaną jakimikolwiek przepisami (oprócz rzecz jasna wspomnianego zakazu zatrzymywania). Żaden inżynier nie dopuści, aby na tym samym wlocie skrzyżowania skręt w prawo był z lewego pasa ruchu, a w lewo - z prawego. Inżynier Marek Pol własnoręcznym podpisem dopuścił, dowodząc że w Polsce nie ma rzeczy niemożliwych. Bierzmy z niego przykład!

Marcin Hyła, Inicjatywa Miasta Dla Rowerów

Więcej o:
Copyright © Agora SA