Gdy w Polsce pojawiło się piwo Radler, czyli mieszanka złocistego trunku z lemoniadą, ucieszyłem się. Do Polski naprawdę wkracza zachodnia kultura picia - pomyślałem. Piwo to z miejsca stało się rynkowym hitem .
Wiedziałem też, że gdy ktoś pozna znaczenie słowa "radler", specjaliści od marketingu kryzysowego wychodzenia twarzą z najgorszych wtop zgarną spore premie. Dlaczego? "Radler" po niemiecku oznacza "rowerzysta".
Historia trunku też jest ciekawa. Cytując Wikipedię :
W Niemczech, Danii, czy Holandii trunek ten często ma wręcz rowerek na etykiecie . Sprzedawany jest w miejscach uczęszczanych przez cyklistów, na przykład przy szlakach rowerowych. Nieraz miałem okazję pić go do obiadu, gdy byłem za granicą na wakacjach.
Rowerek na etykiecie znajdziemy też na piwie Perła Summer , które choć nie jest klasycznym Radlerem (ma 5 % alkoholu, nie ma w składzie lemoniady lecz sok jabłkowy), również jest kierowane do dość oczywistej grupy odbiorców.
Czy jednak wprowadzanie piwa o nazwie "rowerzysta" lub umieszczanie rowerków na etykiecie w kraju, który ma bardzo surowe limity dotyczące alkoholu u kierujących rowerami jest etyczne? Czy browary mogą z jednej strony prowadzić akcje dotyczące trzeźwości na drodze, a z drugiej wprowadzać na rynek piwo sprzedawane gdzie indziej z myślą o cyklistach?
To kolejny absurd w temacie alkoholu na rowerze. Z jednej strony mamy Prokuratora Generalnego twierdzącego, że łapanki cyklistów są nieskuteczne, a budżetu Państwa na to nie stać. Nie przeszkadza to polskiej Policji łapać nieświadomych holendrów i dziesiątki tysięcy innych cyklistów rocznie oraz przetrzymywać w więzieniach i aresztach 4,5 tysiąca ludzi . Z jednej strony twarde policyjne statystyki twierdzą, że rowerzyści po alkoholu stwarzają niewielkie zagrożenie, a w dodatku niemal wyłącznie dla siebie samych. Z drugiej strony polski Trybunał Konstytucyjny opiera się na wątpliwej jakości dowodach twierdząc, że rowerzyści po alkoholu jeżdżą 70km/h i powinni być karani tak jak kierowcy TIRów, czy autobusów z setką ludzi na pokładzie. Alkohol o nazwie "rowerzysta" świetnie się w ten festiwal bezsensu wpisuje.
Jestem niemal w stu procentach pewien, że ktoś z przemysłu browarnianego nie wiedział, co oznacza słowo "radler", gdy piwo wprowadzano na polski rynek. A nawet jeżeli wiedział, to chciał zachować nazwę rozpoznawalną dla klientów na całym świecie. Trudno winić firmę, że wprowadza na rynek produkt, którego domagają się klienci.
Trudno też winić browary za to, że dostrzegają absurdy polskiego prawa i próbują wykorzystać grupę klientów, która stanowi bardzo ważny segment piwnego rynku na zachodzie.
To wszystko w żaden sposób nie zwalnia też nas z konieczności przestrzegania polskiego prawa. Tym niemniej warto się raz jeszcze poważnie zastanowić, czy to prawo, będące ewenementem na skale europejską , nie wymaga zmian.
Zwłaszcza, że liberalne w temacie alkoholu na rowerze kraje jak Holandia i Dania to jednocześnie kraje o najwyższym poziomie bezpieczeństwa na drogach - zupełnie odwrotnie niż Polska. Wydaje się, że moglibyśmy się wiele od nich nauczyć - nie tylko w temacie cyklistów pod wpływem.
Rafał Muszczynko