Ma w nogach 152 tys. km. Janusz Strzelecki-River od 12 lat przemierza świat na rowerze. Ostatnio był w drodze przez osiem miesięcy. Non stop. - Najpierw autobusem do Kaliningradu, tam wsiadłem w samolot, Aerofłot zafundował mi bilet. Poleciałem do Moskwy, a stamtąd na Daleki Wschód, który przemierzałem już rowerem. Chabarowsk, potem wyspa Sachalin i Kamczatka. W październiku uciekłem przed zimą do Filipin. Po pięciu miesiącach w Filipinach wróciłem na odpoczynek do Polski - wymienia jednym tchem.
A już za miesiąc wyrusza na kolejną wyprawę. Sachalin, potem rowerem do Władywostoku, dalej trasą transsyberyjską, a stamtąd na kilka miesięcy do Indonezji. Następnie Irkuck i Wołgograd (dawniej Stalingrad), gdzie w październiku przyszłego roku zamierza zakończyć objazd. - Tam chcę uczcić 70. rocznicę Pobiedy. Bo w każdym kraju składam kwiaty w miejscach, gdzie toczyły się walki. Moi rodzice zginęli w czasie II wojny światowej, jestem więc pacyfistą. Sprzeciwiam się też globalnej hegemonii USA, dlatego do Stanów nigdy nie pojadę - opowiada.
Chce za to odwiedzić Koreę Północną. - Złożyłem już wszystkie dokumenty. Mam nadzieję, że plan trzymiesięcznej podróży się powiedzie. Napisałem do ambasady, że to ma być wyprawa z okazji 100. urodzin Kim Ir Sena - wyjaśnia. Jeśli dostanie zgodę na wjazd, odwiedzi Koreę jeszcze w tym roku, zaraz po przyjeździe do Rosji. Jeśli nie - będzie kierował się na Władywostok.
Kolejny tour planuje po Australii, Oceanii i Nowej Zelandii. Natomiast ostatnią wielką wyprawę chce zakończyć na olimpiadzie w Rio de Janeiro w 2016 r. - Wtedy skończę 80 lat. O ile dożyję - mówi.
Jeszcze kilka lat temu planował zakończyć objazd po świecie w 2008 r. podczas igrzysk w Pekinie, wcześniej zaliczywszy 100 państw i 100 tys. kilometrów. Plan wykonał, do Pekinu dojechał, ale podróży nie przerwał. Pedałuje dalej.
- Nie wyobrażam sobie śmierci w łóżku albo przed telewizorem. Jak umrzeć, to tylko w drodze - wygłasza swoje życiowe motto.
W Kambodży pewien mnich powiedział mu, że dożyje setki. - Przeraziłem się! Mam plan na życie tylko do osiemdziesiątki. A co potem?
W sylwestra poczuł zew
Janusz Strzelecki-River urodził się w Kaliszu, młodość spędził w Gdyni. Do dziś z sentymentem wspomina pierwszą miłość i wyznania na plaży w Orłowie. W 1970 r. wyjechał na wycieczkę do Egiptu i już nie wrócił. Osiadł we Włoszech (wtedy też przybrał nazwisko River, bo Strzelecki był zbyt trudny do wymówienia) i rozpoczął karierę impresaria.
- Pracowałem w branży artystycznej i piłkarskiej. Moim największym sukcesem była "Frontiera", piosenka, którą śpiewał duet Halina Benedyk i Marco Antonelli, a ja napisałem słowa. W 1984 r. na festiwalu w Sopocie "Frontiera" zdobyła nagrodę publiczności, śpiewała ją cała Polska - wspomina.
Z estrady na rower przesiadł się w sylwestra 1999/2000 r. - Kończyło się drugie milenium, a ja nagle stwierdziłem, że mam dość takiego życia, chcę coś zmienić. Siedząc przy spaghetti i winie, natknąłem się w gazecie na artykuł o chłopaku, który przemierza świat na rowerze. To jest to - pomyślałem. I pobiegłem kupić rower. W moim wieku nikt nie przejechał świata na dwóch kółkach. Chciałem być pierwszy, choć na siodełku nie siedziałem od 40 lat.
Za 100 dol. kupił rower, dzień później płynął już promem na Wyspy Kanaryjskie.
- W dwa lata objechałem Europę. Jako dzienny budżet wyznaczyłem sobie 5 dol. Potem dotarłem na Kubę, do Ameryki Środkowej i Meksyku - opowiada River. - Po kilku miesiącach podróżowania zawsze robię sobie miesięczną przerwę, jeśli tylko mogę, wypoczywam nad Bałtykiem.
W 2009 r. objechał Singapur, Malezję, Birmę, Kambodżę, Laos i Wietnam.
Dekalog podróżnika
Zawsze trzyma się kilku zasad: - Śpię pod gołym niebem, na ziemi, tylko w śpiworze. Chyba że pada, wtedy szukam schronienia albo przykrywam się folią. Za poduszkę służy mi łokieć. Nawet jak nocuję u kogoś, to na podłodze, bo w łóżku nie zasnę. Najlepiej śpi się w lesie albo na cmentarzu. Tam najbezpieczniej, bo na całym świecie ludzie boją się chodzić nocą na groby. Nigdy nie kupuję żywności w supermarketach, jem tylko dary ziemi albo dania regionalne. Nie jadam mięsa, nie używam alkoholu. Chyba że w Rosji, tam nie wypada odmówić. Piję wodę, którą piją najbiedniejsi: ze studni, rzeki albo deszczówkę. Unikam dużych miast i szlaków turystycznych, liczy się przyroda, cisza i spokój. Podróżuję samotnie, moim jedynym towarzyszem jest małe radio, z którego słucham lokalnej muzyki. Nie używam żadnych leków. W podróży bardziej ufam znachorom niż miejscowym lekarzom. Jak widać, to działa, bo nigdy nie chorowałem.
Wydatki ogranicza do minimum, najwyżej 300 dol. miesięcznie. Ale w Azji wydaje nie więcej niż 3 dol. dziennie. - Co nie jest trudne, bo właściwie wszędzie jestem goszczony.
Pięciomiesięczny pobyt na Filipinach kosztował go 285 dol., w Rosji w takim samym czasie wydał 150 dol. Wie dokładnie, bo wszystko notuje w zeszycie: ile i gdzie zapłacił, co zjadł, ile godzin spał, jaka była temperatura, do tego jakieś luźne uwagi. Takich zeszytów uzbierała się już ponad setka.
- Pomaga mi MSZ, które informuje ambasady odwiedzanych przeze mnie krajów o moim przyjeździe, prosząc o pomoc w podróży - mówi.
Jednak i bez tego pewnie radziłby sobie nieźle. Ma sprawdzoną metodę: po przyjeździe do nowego kraju dzwoni do redakcji, umawia się z dziennikarzami, opowiada o sobie, pozuje do zdjęć. Potem zbiera wycinki z gazet. Otwierają mu wiele drzwi, przydają się w staraniach o darmowe bilety na prom czy samolot, ubezpieczenie albo serwis roweru. - Wielu ludzi mnie rozpoznaje i zaprasza do siebie.
Wycinki nieraz ratowały go z opresji. Jak w Birmie, kiedy spotkał uzbrojonych rebeliantów. Albo w Meksyku, gdzie obudził się rano otoczony zgrają bandytów. - Pokazałem gazetę i zamiast noża pod żebro dostałem od nich sto dolarów.
Przygód nie spamiętasz
W Meksyku oddał się pod opiekę Matce Boskiej z Gwadelupy, w Indiach - tamtejszej bogini Kali. Mówi, że czuje się obywatelem świata: u muzułmanów modli się w meczetach, w Indiach - w świątyniach hinduistycznych, w krajach arabskich wozi ze sobą Koran. Na Filipinach korzystał z gościnności księży katolickich. - Jako Polak byłem fetowany, bo tam uwielbiają naszego papieża.
- Nie podróżuję w żadnej intencji, ani w żadnym konkretnym celu. Tylko chcę czegoś dokonać jako pierwszy w świecie.
Nigdzie się nie spieszy. Rowerem obciążonym ekwipunkiem średnio pokonuje 30 km dziennie. - A mógłbym sto - zaznacza.
Nie lubi, gdy ktoś go pyta o przygody albo najciekawsze momenty podróży. - Zdarzają się codziennie. Tyle tego, że wszystkiego nie pamiętam. Wolę żyć dniem dzisiejszym.
Nie znosi słowa "emeryt". Nie lubi też pytań, o czym myśli, gdy tak sobie pedałuje. - O niczym! Tylko o tym, gdzie będę spał i co zjem. I żeby jutro rano się obudzić żywy.
Katarzyna Fryc, Aleksandra Kozłowska