Trochę ponad miesiąc temu moja córka nauczyła się jeździć rowerem bez dodatkowych kółek czy innych wspomagaczy. Dzięki temu nasze poranne podróże do przedszkola stały się naprawdę fascynujące. No ale przyszła jesień, wiadomo, listopad, mgły, poranne przymrozki, trudności z przebudzeniem... Jednym słowem - od dwóch tygodni moja córka roweru nie używała (tzn. swojego - woziłem ją do przedszkola na swoim).
Po tej kilunastodniowej diecie wymuszonej przez nasze przesądy (tak, tak - okazało się, że nawet ja mam przesądy w kwestii jazdy mojego dziecka na rowerze w sezonie jesienno-zimowym), córka moja wreszcie zbuntowała się i zażądała powrotu do własnego środka transportu. Daliśmy się przekonać. Nie bez pewnych obaw wystawiłem rower przed dom, córka wsiadła na niego i pojechała.
Co chwilę pytałem się jej, czy nie jest jej zimno, czy wszystko w porządku, czy może chce wrócić. Nic z tego. Jazda wyraźnie jej nie męczyła. Co więcej - sprawiała chyba radość.
Na pewno sprawiała radość - w pewnym momencie, przejeżdżając koło parkingu, na którym stały oszronione samochody (a przy niektórych - wyziębnięci kierowcy ze skrobaczkami), moja córka zaczęła radośnie śpiewać, akcentując kolejne przypruszone białymi kryształkami auta: "szron! szron! szron!".
W końcu zacząłem jej towarzyszyć. Krzyczeliśmy na głosy naszą jednowyrazową piosenkę o szronie i myślałem sobie, że jest prawdą czasem zbyt pochopnie zapominaną, iż wiele nauczyć możemy się od dzieci. Dzieci nie ściemniają, nie robią uników, nie mają problemów z okazaniem swoich emocji. A przecież jazda rowerem w mroźny poranek to nie tylko zdrowie i oszczędność czasu. To również radość (jeśli potrafimy znaleźć w sobie trochę nieskrępowanego entuzjazmu. I parę grubych rajstop).
kom
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!