Wojna trwa, ludzie giną. Kiedy zawieszenie broni?

Wyobraźmy sobie, że nasz kraj uczestniczy w wojnie. To wojna sprawiedliwa, popierana przez zdecydowaną większość społeczeństwa. Usankcjonowana przez Narody Zjednoczone i wielkie korporacje. Wojna, która nie tylko doprowadzi do pokoju, ale również przyniesie naszemu krajowi liczne wymierne korzyści (poczynając od legendarnego wzrostu PKB). Jest tylko jeden problem. Co roku w działaniach wojennych ginie co najmniej 4000 naszych żołnierzy (Często w dość głupich okolicznościach).

Albo nie. Wyobraźmy sobie lekarstwo. Panaceum. Dość tanie (rząd i korporacje nie szczędzą starań, by na to cudowne lekarstwo, na które jeszcze kilkanaście lat temu mogli pozwolić sobie tylko bogatsi, dziś stać było każdego). Pomaga na wszystko. Leczy skutecznie, połyka się je z przyjemnością. Stosuje je niemal całe społeczeństwo. Dzięki temu wzrasta PKB i ludzie są szczęśliwsi. Może nie aż tak szczęśliwi, jak to sugerowano na reklamach lekarstwa, ale na pewno mają dużo lepsze humory. Czasem tylko trochę się martwią, bo co roku w wyniku stosowania lekarstwa 4000 osób umiera, a kilkanaście tysięcy doznaje bardzo poważnego uszczerbku na zdrowiu. Bogaci kupują silniejsze dawki, chcąc obronić siebie i swoje dzieci, ale również wśród tej grupy zdarzają się ofiary skutków ubocznych.

Jeszcze inaczej. Wyobraźmy sobie wspaniały park rozrywki. Pełen zadowolonych, zdrowych rodzin. Park jest szalenie popularny, ale jego kierownictwo (przynajmniej na potrzeby folderów reklamowych) tak kieruje tłumem, że wydaje się, że chodząc po parku pozostajemy komfortowo wyizolowani od niechcianych sąsiadów. Na pierwszy rzut oka park pełen jest zmyślnych, kolorowych, błyszczących nowością i nowoczesnością, zaskakująco sprytnych urządzeń, które sprawiają, że za niewygórowaną cenę każdy może pozwolić sobie na miłą, luksusową, zupełnie bezpieczną zabawę. Prawie każdy. Co roku 4000 osób niestety spada z huśtawki i skręca kark. Sto kilkadziesiąt tych osób to dzieci. Często takie, które w ogóle nie robią nic niebezpiecznego na przykład spokojnie przechodzą koło diabelskiego koła, od którego, w wyniku nadmiernej prędkości odpada jakaś ciężka, kanciasta część. Lepiej później nie oglądać takiego pechowego dziecka. Lepiej też nie patrzeć na dziesiątki tysięcy innych dzieci, które wprawdzie wciąż żyją, ale - unieruchomione w fotelikach górskiej kolejki od wielu lat, pozbawione niezbędnego ruchu, znacznie przybrały na wadze i nie wyobrażają już sobie swobodnego biegania. Siedzą i jedzą i wcale nie wyglądają tak pięknie, jak na folderach.

Wiecie jak te historie się kończą? Oburzona opinia publiczna żąda wycofania się z okupowanego terytorium i pociągnięcia do odpowiedzialności nieudolnych dowódców? A może odpowiednie agencje rządowe natychmiast wycofują niezbyt doskonałe lekarstwo z rynku i nakazuje wypłatę odszkodowań? Prokuratura zamyka park rozrywki i wsadza do więzienia osoby, które przez kolejne lata bagatelizowały względy bezpieczeństwa?

Nic z tych rzeczy. Wojna trwa dalej, lekarstwo sprzedaje się coraz lepiej, a dzieciom w parku rozrywki założono kamizelki odblaskowe, by chronić je przed niebezpieczeństwem. Przecież samochody są nam niezbędne do życia. To one są naszą dzielną armią, naszym lekiem na całe zło, naszą rozrywką. A że przez nieumiejętne stosowanie prowadzą co roku do śmierci i kalectwa tysięcy osób? Coż - taka jest cena za nowoczesność.

Tylko, że my jak zwykle mamy cenę dużo wyższą niż większość europejskich narodów. W 2010 roku w Polsce na milion mieszkańców przypadało 102 ofiary śmiertelne wypadków drogowych. To jeden z najgorszych wyników w Europie (gorzej jest tylko w Rumunii i Grecji). Liczba ofiar spada, ale znacznie wolniej niż by mogła (między 2001 a 2010 rokiem w Polsce liczba śmiertelnych ofiar wypadków drogowych spadła o 29%. W tym samym czasie we Francji o 51%, na Słowacji o 53% a na Litwie i w Łotwie - które jeszcze niedawno były najniebezpieczniejszymi krajami w Europie - o ok 60%).

A co to ma wspólnego z rowerami? Nie mogę zapomnieć filmu pokazującego, jak rodził się rowerowy raj w Holandii . W kraju tym w pewnym momencie opinia publiczna uznała, że kilka tysięcy ofiar śmiertelnych rocznie to stanowczo za duża cena za możliwość poruszania się samochodem. Pod wpływem ruchu społecznego, który wzywał dosłownie do "zaprzestania morderstw dzieci" (w 1971 roku zginęło ich na holenderskich drogach ponad 400), politycy na szczeblach zarówno lokalnych jak i centralnym, podjęli się działań, które pozwoliły drastycznie zmniejszyć tragiczne skutki uboczne motoryzacji. Czy my kiedyś doczekamy się również odważnych i rozsądnych polityków? Czy też nadal będziemy musieli ograniczać się do "akcji Znicz" i kampanii namawiających dzieci do noszenia odblasków - rozwiązań, które może uspokajają czyjeś sumienia, ale na pewno nie przyczyniają się istotnie do zwiększenia bezpieczeństwa na drogach .

Konrad Olgierd Muter

Więcej o:
Copyright © Agora SA