Z dziennika rowerzysty miejskiego: Jak przeżyć spóźnienie pociągu

Wracałem ostatnio pociągiem z Wrocławia do Warszawy. Jestem wielkim fanem komunikacji szynowej, więc ostatecznie nawet 75 minutowe opóźnienie, które sprawiło, że na miejscu byłem po 7,5 godzinach jazdy nie wyprowadziło mnie jakoś szczególnie z równowagi. Ale dopiero na dworcu Warszawa Centralna, kiedy zobaczyłem jeden tłum czekający na nocny autobus i drugi tłum wyrywający sobie z rąk taksówkarzy, zrozumiałem, że kluczem do mojego braku zniecierpliwienia jest (po raz kolejny) rower.

Tak - na dworcu czekał na mnie mój rower. Przyjechałem na dworzec rowerem (a czym miałem przyjechać?), zostawiłem go tam na dwa dni przypiętego do znaku drogowego i odjechałem po powrocie.

Kiedy tylko ruszyłem poczułem dużą ulgę i (w sumie - czemu nie?) radość. Ich źródłem nie był jedynie fakt, że bez konieczności czekania i wydawania pieniędzy, mimo późnej pory, dość sprawnie i szybko poruszam się w stronę domu. Myślę, że kluczem do mojego stanu był fakt, że wreszcie odzyskałem kontrolę nad prędkością przemieszczania się. A dodatkowo się - przemieszczanie to znów związane było z fizycznym wysiłkiem - nie byłem już wieziony - jechałem. Odzyskałem podmiotowość, stałem się znowu wolny.

Tak, wiem, brzmi to trochę zbyt patetycznie. Ale co mam zrobić - taki już jest późny październik.

kom

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.