"Dramat, szok, pech!" Kariera Kubicy już zawsze będzie naznaczona porażkami

Karol Górka
Miał być mistrzem świata Formuły 1, ale te plany zniszczył wypadek, po którym nic nie było takie samo. Teraz igra z nim los - raz się uśmiecha, ale częściej drwi. W drodze po zwycięstwo w Le Mans zawiodła część warta grosze. Czy Robertowi Kubicy pisane jest jeszcze zwyciężanie?

Niedziela miała być - praktycznie już była - wielkim triumfem polskiego kierowcy i jego zespołu WRT. Po latach porażek Robert Kubica pędził wraz z zespołem po zwycięstwo w legendarnym 24-godzinnym wyścigu Le Mans. Zaczynali już ostatnie okrążenie i wydawało się, że nic nie odbierze Polakowi największego życiowego sukcesu. Wtedy jednak znowu dał o sobie dać stary, dobry znajomy Kubicy - pech. W jego samochodzie, prowadzonym przez Yifeia Ye, padł czujnik przepustnicy. Auto zatrzymało się na środku toru i już nie ruszyło. Zamiast zwycięstwa, wielkiego triumfu, w oficjalnych wynikach widnieje jedynie adnotacja - "nie ukończył".

Zobacz wideo Bolid eksplodował niczym bomba. Te systemy uratowały życie Romaina Grosjeana [F1 Sport #37]

Wyważał drzwi do świata Formuły 1

Dramat, szok, pech! I natrętna myśl, że kariera Roberta Kubicy będzie już na zawsze naznaczona porażkami.

W połowie pierwszej dekady XXI wieku było inaczej - 22-letni zwycięzca World Series by Renault wprost wyważył drzwi do świata Formuły 1. Podium w zaledwie trzecim wyścigu, zdjęcia z Michaelem Schumacherem, eksperci piszący o Polaku jako jednym z najbardziej utalentowanych kierowców młodego pokolenia. Kubica w największym stopniu potwierdził to w czerwcu 2008 roku, kiedy wygrał Grand Prix Kanady.

Wówczas jednak władze zespołu podjęły decyzję, która wyhamowała karierę Polaka. Wystraszony zmianami, które miały wejść do Formuły 1, BMW Sauber porzucił rozwijanie bolidu na sezon 2008. Ta decyzja zabolała Polaka podwójnie - nie dość, że stracił on możliwość walki o tytuł mistrza świata, to jeszcze bolid na 2009 r. okazał się katastrofą.

BMW wycofało się z Formuły 1, a Kubica przeszedł do Renault. Sukcesów nie było, ale przebłyski - owszem. - Kwalifikacyjne okrążenie na Suzuce w 2010 r. było takie, jakiego nigdy nie widziałem w swoim życiu. Nigdy. Robert wyszedł z samochodu całkiem blady, tak jakby życie już z niego uciekło - mówił Alan Permane, ówczesny dyrektor sportowy Renault, o znakomitym okrążeniu Polaka.

Kubica miał wówczas gotowy do podpisania kontrakt z Ferrari - przejście do włoskiej ekipy miało być ostatnim krokiem na drodze do mistrzostwa świata. Tę podróż brutalnie przerwał jednak wypadek z lutego 2011 roku. Po mozolnej walce o powrót za kierownicę Kubica rozpoczął kolejną drogę, której celem było udowodnienie światu i samemu sobie, że wciąż może się ścigać na najwyższym poziomie. 

Początek powrotu był udany - w 2013 roku Kubica triumfował w WRC2, czyli na zapleczu rajdowych mistrzostw świata. Zrobił na tyle duże wrażenie, że w plebiscycie Międzynarodowej Federacji Samochodowej został wybrany osobowością roku. W kolejnym sezonie, jadąc w zdecydowanie słabszym zespole, zdołał zaskoczyć wszystkich, sięgając po zwycięstwa na odcinkach specjalnych, w tym w legendarnym Rajdzie Monte Carlo. Eksperci widzieli już wtedy, że Kubica, mimo ograniczeń, jest zdolny do wygrywania całych rajdów.

To był jednak też moment, od którego zaczął prześladować go pech.

W Williamsie był najgorszy w całej stawce

Jazdę w WRC zaczął od ekipy M-Sport, w której szybko okazało się, że budżet jest niewystarczający, aby móc włączyć się do realnej walki o zwycięstwa. Po serii wpadek ze złym przygotowaniem auta, w 2015 r. Kubica postanowił założyć własny zespół rajdowy. Ale zraził się błyskawicznie. Już po Rajdzie Monte Carlo w 2016 r. porzucił WRC, nie mając sprzętu i możliwości, które miały fabryczne ekipy. Zdał sobie wówczas sprawę, że bez auta fabrycznego nie jest w stanie nic zwojować w WRC.

Początek 2017 r. przyniósł zaskakujące wieści. Kubica miał startować w mistrzostwach świata Endurance, w klasie LMP1 w zespole ByKolles. Ale już po przedsezonowych testach zorientował się jednak, że to projekt skazany na porażkę i przed startem pierwszej rundy na Silverstone ogłosił, że rezygnuje z jazdy w zespole. - To była trudna decyzja, bo straciłem okazję dołączenia do wymagających i mocnych mistrzostw, ale mam nadzieję, że to nie jest ostateczne pożegnanie - napisał wówczas na Facebooku. I się nie pomylił. ByKolles kilkukrotnie próbował swoich sił w legendarnym Le Mans, ale ani razu nie udało mu się nawet ukończyć rywalizacji, regularnie odpadając już w pierwszych godzinach z powodu problemów z autem.

Kubica, po rezygnacji ze startów w ByKolles, szybko przywitał się ponownie z Formułą 1. W połowie 2017 roku otrzymał szansę jazdy bolidem Renault, która potem zamieniła się w serię testów, także tych oficjalnych na torze Hungaroring. Ostatecznie trafił do Williamsa, ale jako kierowca rezerwowy, bo w ostatniej chwili zdecydowano się zatrudnić Siergieja Sirotkina, który wniósł walizkę z potężną sumą pieniędzy do zespołu. Pech, ale też realia motorsportu, w którym wsparcie sponsorów jest równie istotne jak umiejętności.

Gdy rok później Polak wsiadł do bolidu jako kierowca etatowy, bolid Williamsa był zdecydowanie najgorszy w stawce. Punkt wywalczony w GP Niemiec należało ocenić jako sukces. Ale po sezonie w Williamsie Kubica nie miał właściwie żadnych argumentów, by walczyć o angaż w innym zespole i po zakończeniu znów wycofał się ze startów w Formule 1. Po raz kolejny musiał szukać innej możliwości, by powrócić do wygrywania po serii nieudanych prób w kolejnych seriach.

Team WRT wydawał się być w końcu zbawieniem dla Kubicy. Pierwszy start za kierownicą auta klasy LMP2 na torze w Hiszpanii i sensacyjne zwycięstwo. W drodze do wyścigu na torze Le Mans jego ekipa odniosła jeszcze jedno zwycięstwo - na austriackim Red Bull Ringu. Od początku rywalizacji w legendarnym 24-godzinnym wyścigu zarówno Kubica, jak i Deletraz oraz Ye, pokazywali, że realnie mogą walczyć o wygraną także we Francji.

Polak mógł uwierzyć, że pech wreszcie się od niego odwrócił. Mógł sądzić, że los odpłaca mu za ostatnich dziesięć lat porażek, często bez winy Kubicy, jak podczas tegorocznego wyścigu 24-godzinnego na torze Daytona, gdzie nawet nie zdążył wsiąść do auta. Ale nie tym razem - los postanowił zakpić z Kubicy po raz kolejny.

I jeśli komuś mogło się wydawać, że Polak ma pecha w swojej motorsportowej karierze, tym razem mógł stwierdzić, że zawisło nad nim prawdziwe fatum. Zawiodła część warta kilkadziesiąt euro, rujnując jeden z największych sukcesów nie tylko Kubicy, ale także Deletraza i Ye. I gdyby to była pojedyncza historia, można byłoby uznać, że to przypadek, jakich w historii wyścigu Le Mans było wiele.

Kubica tę porażkę odczuł bardzo mocno. - Czy może być gorszy finał? Pewnie tak, ale wczorajszy nokaut boli - napisał na Instagramie, publikując zdjęcie z miejsca, w którym zatrzymał się samochód jego zespołu.

 

I ten ból, niestety, zdaje się być w jego karierę wpisany. Niewykorzystana przez zespół szansa na walkę o tytuł mistrza świata Formuły 1 w 2008 roku, rozczarowanie w kolejnym sezonie, potem wypadek, stracona szansa na kontrakt z Ferrari, kolejne perypetie w WRC i F1...

Można się załamać, zniechęcić, ale to nie leży w naturze Roberta Kubicy. I choć teraz sam kierowca przyznaje, że nie wie, czy powróci na Le Mans za rok, to nikt się nie zdziwi, jeśli jednak wróci. By w końcu pokonać przyklejonego do niego pecha.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.