Ralf Schumacher dla Gazety: Brat Wielkiego Brata

- Najbardziej ekscytujący moment to ten, w którym mam wyprzedzić Michaela. Na torze ani on, ani ja nie odpuszczamy ze względu na więzi rodzinne - mówi kierowca BMW-Williams, brat pięciokrotnego mistrza świata.

Michał Pol: Sponsorzy Formuły 1 są okrutni. W sobotę brał Pan ślub, a już w poniedziałek w Warszawie na zaproszenie firmy Allianz przypomina Pan Polakom, żeby zapinali pasy...

Ralf Schumacher: No właśnie, widzi Pan, jaki to ciężki zawód. Żartuję, nie ma sprawy. Jesteśmy małżeństwem od dawna, a to był tylko ślub kościelny.

Formuła 1 to wielkie show z mnóstwem pięknych kobiet. Czy żona nie będzie Pana namawiać do zmiany zawodu?

- Corina może być o mnie w stu procentach spokojna. Jest nam ze sobą bardzo dobrze i nie ciągnie mnie, żeby ulegać pokusom. Natomiast nazwiska tych kilku kierowców, którzy korzystają ze swego statusu i możliwości, jakie daje jazda w F1, są doskonale znane i ja do nich nie należę.

Czy jeden kierowca F1 w rodzinie to nie wystarczająco dużo? Dlaczego poszedł Pan w ślady brata?

- Moje stawanie się kierowcą to był bardzo długi proces. Można powiedzieć, że nauczyłem się prowadzić, zanim dobrze opanowałem chód, bo pierwszy raz zasiadłem w kartingu w wieku dwóch i pół roku. Spodobało mi się to i dlatego chciałem jeździć, a nie po to, żeby naśladować Michaela. Owszem zdarzało mi się w dzieciństwie stawiać sobie pytania w rodzaju: "Dlaczego ja już muszę iść spać, a on jeszcze nie?", ale kartingi to była po prostu bardzo fajna zabawa. Człowiek jest zdany tylko na siebie, zupełnie tak samo jak w Formule 1. Bardzo szybko nauczyłem się więc samodzielności i nie od Michaela. On nawet starał mi się pomagać, próbował dzielić się wiedzą i doświadczeniem, ale nigdy go nie słuchałem. Byłem z tych, co zawsze wiedzą lepiej. Ale mimo wszystko zawędrowałem do F1, choć nie było to wcale planowane.

Co na to wasi rodzice? Są szczęśliwi, że obaj synowie ścigają się w F1 czy może jednak woleliby dla jednego z was innej kariery?

- Na pewno są z nas bardzo dumni, choć kiedy przychodzi niedziela i start Grand Prix, muszą się denerwować podwójnie.

Jak to jest podczas wyścigu, kiedy jedziecie tuż za sobą. Blokuje Pan albo szykuje się do wyprzedzenia brata czy po prostu kolejnego rywala na drodze do podium?

- Oczywiście bez względu na wszystko Michael zawsze pozostanie moim bratem. Rywalizacja z nim to szczególna przyjemność i wyzwanie, bo przecież jest mistrzem świata. A najbardziej ekscytujący moment to ten, w którym mam go wyprzedzić. Na torze ani on, ani ja nie odpuszczamy ze względu na więzi rodzinne. Normalnie w życiu nie ma między nami ani rywalizacji, ani zazdrości. Dlaczego miałbym zazdrościć mu tytułów i osiągnięć. Na tym etapie kariery osiągnąłem wszystkie cele, jakie sobie założyłem.

Wiem, że pewnie ma Pan powyżej uszu takich pytań, ale co was przede wszystkim różni?

- Ja nigdy się z nim nie porównuję, robią to za mnie inni. W życiu on jest bardziej wyciszony, zamknięty, a ja otwarty i zawsze mówię to, co myślę, chociaż czasem może powinienem milczeć. Gdy dziennikarze zamęczają mnie o dalsze różnice, odpowiadam zwykle: "To wasze zadanie, żeby je wytropić".

Czy spędzacie wspólnie czas, kiedy się nie ścigacie?

- Nie jeździmy wspólnie na wakacje, jeśli o to chodzi. Sezon Formuły 1 trwa 10 miesięcy, więc i tak widzimy się niemal bez przerwy. Czasem przebywamy ze sobą, jeśli Grand Prix odbywają się gdzieś daleko od Europy.

Czy po wyścigach analizujecie wspólnie z Michaelem przebieg zawodów?

- Nigdy. Owszem spotykamy się po wyścigach, na przykład pijemy razem piwko na padoku, wymieniając spostrzeżenia czy gratulacje, ale bez szczegółowych analiz. Te Michael robi z własnym teamem, a ja z moim.

Czy wyobraża Pan sobie braci Schumacherów jeżdżących w jednej stajni?

- Wyobrazić sobie mogę, czemu nie. Gdyby pojawiła się szansa jeździć z Michaelem w jednym teamie, pewnie bym się zdecydował. Ale dla mediów, sponsorów, widzów sytuacja jest ciekawsza, kiedy Schumacher rywalizuje z Schumacherem.

Nawet jeśli miałby Pan być tylko kierowcą nr 2 i jeździć dla lidera?

- Kto wie, jaka byłaby wtedy sytuacja. Na przykład teraz w moim teamie Williams nie ma podziału na kierowcę nr 1 i nr 2. Po prostu wygrywa ten, który jest szybszy i sprytniejszy na torze.

Co Pan sądzi o team orders, czyli sytuacji, w której prowadzący zwalnia przed metą i przepuszcza kolegę, bo tego żądają szefowie zespołu? Ostatnio Rubens Barichello z ferrari musiał przepuścić Pańskiego brata na ostatnim okrążeniu, a potem na mecie miał łzy w oczach. Czy takie zdarzenia nie szkodzą wizerunkowi Formuły 1?

- Nie zgadzam się z tą krytyką. Wizerunek F1 nie cierpi, bo team orders to po prostu część tej dyscypliny. Takie są reguły gry, a w tę grę są zaangażowane naprawdę wielkie pieniądze, trzeba więc zachowywać się jak profesjonalista. W stajni jeżdżą dwaj kierowcy - jeden zdobędzie mistrzostwo świata, a drugi nie. Nie ma w tym nic złego, że kolega z tego samego teamu pomaga koledze.

Który tor F1 jest Pana ulubionym, a który uważa Pan za najbardziej niebezpieczny?

- Nie ma już dziś niebezpiecznych torów jak przed laty. Natomiast jeśli chodzi o najbardziej niewygodny tor, ciasny i pełen trudnych zakrętów, to jest nim tor w Monako. Optymalnym torem jest według mnie nasz niemiecki, odnowiony Hockenheim. Jest świetnie zaprojektowany dla widzów, ma ciekawe, długie, proste, ale i dogodne miejsca do wyprzedzania. Słyszałem o planach budowy toru F1 w Polsce, jeśli miałbym coś doradzać, to wzorujcie się właśnie na Hockenheimie, choć oczywiście powinniście się konsultować nie ze mną, ale z szefem F1 Bernie Ecclestonem.

Skoro mowa o niebezpieczeństwie, były mistrz świata Jacques Villeneuve powiedział mi kiedyś, że czasami podczas wyścigu wyobraża sobie wypadki i często ma myśli o śmierci. A jak jest z Panem?

- Wiadomo, że to niebezpieczny sport, trzeba więc po prostu uważać i nigdy głupio nie ryzykować. Jeśli jest szansa, wykorzystać ją, ale jeśli nie ma, nie pchać się na wariata. Nie myślę o śmierci, ani się jej nie boję, bo dzień, w którym zacznę się lękać o życie, wsiadając do bolidu, będzie ostatnim dniem mojej kariery w Formule 1. Muszę przyznać, że o wiele bezpieczniej czuję się podczas wyścigu niż na normalnej drodze. Przynajmniej na torze F1 wszyscy jeździmy w jedną stronę.

Według magazynu "Stern" ponad 60 proc. widzów ogląda wyścigi Formuły 1, czekając na wypadki. Czy to Pana nie przeraża?

- Nie, te oczekiwania mi nie przeszkadzają, bo nie wierzę, żeby widzowie byli żądni krwi. Myślę, że ludzie chcą raczej oglądać akcję, walkę. Chcą ostrego wyprzedzania się, twardej rywalizacji, szalonej szybkości i wynikających z nich kolizji, ale na pewno nie takich najcięższych, w których ginęliby ludzie.

Rozpamiętuje Pan swoje wypadki?

- Na szczęście nie miałem w karierze takich, w których coś by mi się stało. Bo groźnie wyglądające owszem, jak ten w Melbourne, kiedy mój bolid wzbił się do lotu. Do większości wypadków w F1 dochodzi zwykle z winy kierowców. W moim przypadku to była jednak wina bolidu - nagle wysiadły hamulce. Rozpamiętuję tę sytuację czasem, bo zepsute hamulce w F1 to bardzo, ale to bardzo nieprzyjemna sprawa.

Czy Formuła 1 odczuwa recesję globalnej gospodarki, która nastąpiła po 11 września. Dotknęła ona nawet tak popularne dyscypliny jak piłka nożna. Zawodnikom obcina się pensje, kluby podupadają, czy w F1 jest podobnie?

- Jak dotąd kryzys nas nie dotknął. Małe stajnie mają problemy i borykają się z budżetem, niektóre bankrutują, ale tak działo się zawsze, bez względu na sytuację ekonomiczną na świecie. Formuła 1 to pierwsza liga sportów motorowych i pieniądze jakoś się znajdują.

W Unii Europejskiej zaczęło obowiązywać bardzo restrykcyjne prawo antynikotynowe. Wiadomo, że koncerny tytoniowe to najsilniejsi sponsorzy F1. Czy należy więc oczekiwać, że Formuła 1 zostanie wyparta z Europy na inne kontynenty? Już się ścigacie w Malezji, w kolejce czeka też Grand Prix Chin, Egiptu, może Turcji...

- Formuła 1 powinna przenosić się na inne kontynenty tak czy siak, a zwłaszcza na Daleki Wschód, bo tam drzemie olbrzymi potencjał. Natomiast sytuacja z koncernami tytoniowymi rzeczywiście jest skomplikowana, bo od lat angażowały się one z chęcią w sporty motorowe. Jednak teamy F1 już od jakiegoś czasu wiedziały o restrykcjach i szukały sponsorów gdzie indziej. Dziś firmy tytoniowe zostały może na bolidach trzech, czterech teamów, ale jeśli w końcu znikną, te teamy na pewno sobie poradzą. Nie wierzę, żeby ten problem doprowadził do ruiny Formuły 1.

Kiedy jakiś kierowca zdobywa tytuł mistrza świata, w ilu procentach to sukces jego talentu i umiejętności, a w ilu stojącej za nim tak bardzo zaawansowanej technologii?

- Z roku na rok ta technologia jest coraz bardziej zaawansowana, a jednak wciąż potrzeba człowieka, który wsiądzie do środka bolidu i wykorzystując wszystkie te cuda, poprowadzi go do zwycięstwa. Pamiętajmy też, że to kierowca jest też w dużej mierze odpowiedzialny za to, jak rozwija się technologia. To jego doświadczenia wykorzystywane są podczas modernizacji. Mówię to, bo w pytaniu czuję sugestię, że kierowca to tylko taki dodatek do bolidu i jego zaplecza, a z tym nie mogę się zgodzić.

Żeby odnieść w F1 sukces, potrzebna jest też perfekcyjna współpraca i zrozumienie między kierowcą a odpowiedzialnymi za technologię inżynierami, mechanikami i resztą sztabu. Sukces to efekt mnóstwa czynników, które idealnie zaskoczyły.

Zapewne jak każdy kierowca marzy Pan o tytule mistrza świata. Czy wyznaczył Pan sobie jakiś termin na dojście do tego sukcesu?

- Jasne, że marzę, ale nie mogłem dać sobie deadline'u, bo jak już mówiłem, w Formule 1 o sukcesie decyduje zbyt wiele czynników. Przecież nie wszystko zależy ode mnie i tego, czy ja wezmę się w garść i pojadę na maksimum możliwości. Tak wiele zależy od bolidu i tych wszystkich ludzi dbających o niego. Wiele zależy też od poziomu rywali. Na razie moim celem jest zdobycie tytułu mistrza świata dla teamu BMW-Williams. W tym roku już się nie uda, będę więc walczył w następnym.

Wielki Brat o Mniejszym, czyli Michael o Ralfie:

-Ralf przyszedł na świata, gdy miałem 6,5 roku, ale nie pamiętam, żeby zburzył mój świat. Różnica wieku zaczęła się dawać we znaki później. Gdy miał pięć lat, chciał robić te same rzeczy co ja, ale bez brania na siebie odpowiedzialności. Ja wylewałem pot, naprawiając po zawodach kartingowych nasze bolidy, a Ralf zawsze wtedy gdzieś cudownie znikał i pojawiał się, gdy wszystko było już pozamiatane. Kłóciłem się z nim ostro z tego powodu. Starałem się nim opiekować, ale on tego nie chciał i nie potrzebował. Na przykład kiedy rodzice zostawiali nas samych w domu, w ogóle się mnie nie słuchał.

Do dziś bardzo nie lubi, gdy mu udzielam rad. Ale jako starszy brat po prostu nie chcę, żeby powtarzał moje błędy. On jednak lubi się kłócić, postępować na "nie" i wbrew moim radom. Tak jest zawsze, kiedy kupuje nowy samochód. Ja mu mówię: "To gówniany wóz, nie bierz go" (zwykle mówię tak o wszystkim, co nie jest Ferrari 550 Maranello), ale on właśnie na złość mnie kupuje jakieś badziewie.

Czasem plotkujemy o innych kierowcach F1, ale nigdy nie zdradzamy tajemnic naszych teamów. W ten biznes zaangażowanych jest zbyt wiele pieniędzy, a teamy mają swoje sekrety, których nie wolno zdradzić nawet bratu. Kiedyś toczyłem ze sobą prawdziwe boje, czy powiedzieć mu o niektórych sprawach,czy je zataić. Gdybym zdradził co nieco, być może stałby się lepszym kierowcą i mógłby ulepszyć swój wóz. Doszedłem jednak do wniosku, że na torze muszę traktować go jak rywala, nie brata i on to rozumie. On też bardzo chce wygrywać. Nasze teamy są bardzo różne, ale to mój dysponuje najlepszym bolidem na świecie, stąd taki duży dystans między nami w tabeli wyników. Kiedy jednak któregoś dnia pokona mnie w walce o tytuł mistrza świata, będę zachwycony. Kiedyś gdy jeszcze jeździł kartingami, byłem jego mechanikiem i do dziś bardzo pragnę jego sukcesów.

opr. lop