Rallycross. Martin Kaczmarski: Na starcie nie ma przypływu adrenaliny. Najgorsze jest czekanie

- W cross-country dochodzisz do granicy swoich możliwości, gnoisz się. Rallycross to co innego. Wszystko jest czyste, wymuskane, w samochodzie się nie zapocisz. Tu jest w zasadzie tylko adrenalina - mówi Martin Kaczmarski przed debiutem w Mistrzostwach Świata w Rallycrossie (World RX).

Martin Kaczmarski w najbliższą sobotę w trakcie zawodów w portugalskim Montalegre zadebiutuje w Mistrzostwach Świata FIA Rallycross (World RX). Będzie to pierwszy oficjalny sprawdzian polskiego kierowcy w rywalizacji ze ścisłą, światową czołówką. Zawody World RX w Portugalii odbędą się w dniach 22-23 kwietnia. Kierowcy ścigać się będą na torze Montalegre o długości ponad 1,5 km na nawierzchni w 60 proc. asfaltowej, a w 40 proc. szutrowej. Faworytem jest ubiegłoroczny zwycięzca tych zawodów oraz posiadacz najlepszego czasu okrążenia, Petter Solberg oraz zeszłoroczny mistrz świata i lider klasyfikacji generalnej, Mattias Ekstrom.

****

Michał Owczarek: Z Rajdu Dakar do rallycrossu. To dość wyjątkowa ścieżka kariery w motorsporcie.

Martin Kaczmarski: Zacząłem inaczej niż wszyscy. Cała moja kariera jest w ogóle mało standardowa, bo nie zaczynałem od aut przednionapędowych, tylko od razu jeździłem 4x4. Miałem mocne i trudne samochody, ale starałem się w nich osiągać dobre wyniki. Nie jeździłem w rajdach, bo nie mam takich umiejętności, nie potrafię zaufać pilotowi. A do tego moi rodzice byli blisko rajdów, poznali ten świat doskonale, byli świadkami wielu wypadków czy nieprzyjemnych sytuacji i byłoby mi ich o wiele trudniej przekonać do takiego ścigania niż do cross-country, choć tam jest o wiele niebezpieczniej.

Doświadczyłeś tego jak niebezpieczny. Po wypadku właśnie w cross-country z takiego ścigania musiałeś zrezygnować. To wtedy pojawił się rallycross?

- Tak, po wypadku musiałem zdecydować, co dalej z moją karierą. Ze względów zdrowotnych nie mogłem jeździć tak często długich i wymagających odcinków za kierownicą. Podszedłem też do tego marketingowo i przyszłościowo. Cross-country umiera. Kiedyś każdy prestiżowy zespół wystawiał po pięć-osiem samochodów w mistrzostwach świata. Teraz jak uzbierają się cztery auta, to jest to duże wydarzenie. A rallycross jest na fali wznoszącej. Skupia najlepszych kierowców świata z różnych serii rajdowych czy wyścigowych. Jest coraz większe zainteresowanie sponsorów, wielkie koncerny inwestują naprawdę ogromne pieniądze. To dopiero czwarty czy piąty sezon, gdy cykl jest pod skrzydłami FIA (Międzynarodowa Federacja Samochodowa - przyp. aut.) i rozwinął się przez ten czas jak żaden inny sport motorowy. Nazwiska na starcie, jak Ken Block, Petter Solberg czy Sebastian Loeb, też robią wrażenie.

Trudny jest przeskok do innego świata?

- Ja nie mam problemu z odnalezieniem się w tym środowisku, ale różnice są ogromne. Rallycross to sprint. Ustawiasz się na starcie, przejeżdżasz kilka okrążeń, wracasz do serwisu i masz wolne. Cross-country to wielka przygoda. Każdy etap jest celebrowany, dojazdy na odcinki to czasem 20 km, a czasem 200 km. Kierowcy w cross-country to byli spartanie, którzy wysiadali wymęczeni po setkach kilometrów, często z kontuzjami, mieli zmęczone twarze, ale szli dalej. W cross-country dochodzisz do granicy swoich możliwości, gnoisz się. Rallycross to co innego. Wszystko jest czyste, wymuskane, w samochodzie się nie zapocisz. Tu jest w zasadzie tylko adrenalina.

Są też inne relacje między kierowcami niż na w rajdach. Tu ich w zasadzie nie ma. Wracasz z wyścigu, idziesz do swojej przyczepy, zajmujesz się sobą. Tak jak w innych wyścigach. W rajdach z ludźmi spędzałeś całe dnie. Nie raz było tak, że dwaj piloci jechali na dojazdówce jednym autem, a kierowcy w drugim i gadali. Rodzinna atmosfera w otoczeniu rywalizacji. Po skończonym odcinku zawsze były długie rozmowy z innymi kierowcami, plotki. Gdy osiągałem dobre wyniki, zawsze obracałem się wśród czołówki. Z ludźmi, którzy walczyli ostatnio o zwycięstwo na Dakarze, spotykałem się na posiłkach czy treningach, z wieloma jeździłem też w zespole jak z Nasserem-Al Attiyah, Nanim Romą czy Stephanem Peterhanselem. Tęsknie za tym, ale nie wiem, czy byłbym w stanie oddać rallycross za cross-country. Tego nie da się porównać. Jak z breakdance'm i baletem. Jedno i drugie to taniec, ale jednak kompletnie co innego.

Starty m.in. w Dakarze pomagają ci teraz w rallycrossie?

- Jestem dużo bardziej dojrzałym kierowcą po Dakarze. Umiejętności, które daje cross-country, nie da się nigdzie indziej doświadczyć. Dzisiaj jestem bardzo uniwersalnym kierowcą. Mogę pojechać po wydmach, po piachu, szutrze asfalcie, śniegu czy kamienistych pustyniach w Katarze.

Obcowałem też z najlepszymi kierowcami świata. Nauczyłem się od nich odpowiedniego podejścia do ścigania i tego, jak radzić sobie z presją, podchodzić do wielu rzeczy "na zimno".

W porównaniu z trudami dakarowymi ściganie w rallycrossie wydaje się dość proste.

- Tak? To wsiądź do auta i pojedź (śmiech). Loeb wygrywał w rajdach wszystko i szybki był też w WTCC, w rallycrossie wygrał do tej pory tylko jeden wyścig. A ma świetny samochód. To naprawdę nie jest prosta dyscyplina sportu.

Żeby odnieść sukces w rallycrossie trzeba skrajnie szybko przyspieszać i skrajnie późno hamować, a to powoduje błędy. Jeździ się na granicy przyczepności opon, bardzo ważne jest to, kiedy zmieniasz biegi. Decyzje trzeba podejmować błyskawicznie. Pół metra za wcześnie bądź za późno zahamujesz i cię nie ma. Wyścig jest bardzo krótki, każda zmiana biegów może być decydująca. Jeden błąd powoduje, że okrążenie jest do kitu, a to może popsuć cały wyścig. Z zewnątrz nie wygląda to nudno, a w środku dzieje się na tyle dużo, że robi to niesamowite wrażenie.

Do jazdy zderzak w zderzak już się przyzwyczaiłeś?

- Rywalizacja na torze sprawia dużą przyjemność, ale wszystko dzieje się na zasadach fair play. Każde uderzenie może kosztować przynajmniej kilka tysięcy euro. Jak jeździłem klasę niżej bezpośredniej walki było więcej, ale i auto miałem o wiele bardziej obite. W mistrzostwach świata jest inaczej, bo kierowcy są bardziej doświadczeni, a samochody są bardziej zaawansowane technologicznie. Wszyscy unikają zderzeń, bo samochody łatwo uszkodzić, a to kosztuje pracę ludzi i może wyeliminować cię z innych wyścigów. Sędziowie też pilnują, by walka była fair. Analizują nagrania, wysyłają ostrzeżenia za najmniejsze naruszenie przepisów.

Co jest zatem najtrudniejsze w rallycrosie?

- Dla mnie najgorsze jest czekanie. Jestem bardzo zadaniowym człowiekiem, a w rallycrossie dużo jest przerw między wyścigami, masz godzinę między startami dla siebie. Wolałbym przejechać trzy wyścigi z rzędu, a potem zająć się czymś innym. Sam start nie wywołuje u mnie przypływu adrenaliny. Badałem sobie puls i jest on poniżej przeciętnej w stanie spoczynkowym.

A debiut w MŚ w rallycrossie podnosi to tętno?

- Mam taką naturę, że do wielu rzeczy podchodzę "na zimno", bo tylko wtedy radzisz sobie z presją. Ja akurat nie mam jej zbyt wiele, bo ścigam się dla przyjemności, wynik jest dla mnie drugorzędny. Lubię rywalizacje, a ta w rallycrossie jest niesamowita. Mam wielkie sportowe ambicję, lubię gdy coś się dzieje, lubię ryzyko.

Duża jest różnica pomiędzy ściganiem się w MŚ a na poziomie mistrzostw Europy?

- Ogromna. To skok technologiczny, bo przeciwnicy mają niesamowite samochody. Volkswagen przeniósł budżet z rajdów do rallycrossu, Peugeot wspiera Loeba, Ken Block jeździ z M-Sportem. Chłopaki nie szczędzą na pieniędzy na samochody, co sprawia, że rywalizacja dla takich zawodników jak ja, czyli bez wsparcia fabrycznego i sponsorów z pierwszych stron amerykańskich gazet, jest trudna. Nie będę walczył o zwycięstwo, będę rywalizował z ludźmi na moim poziomie.

Tym co odróżnia rallycross od innych typów wyścigów jest tzw. joker lap. W trakcie wyścigu podejmujesz decyzję kiedy zjechać, czy planujesz już przed startem?

- Ja o tym nie decyduję, to zadanie spottera. To taka osoba, która ze specjalnej wieży obserwuje zmagania kierowców i komunikuje się ze mną drogą radiową. Widzi cały wyścig. Kontroluje, kiedy powinienem zjechać na joker lap, podpowiada, jaką linię jazdy obrać, informuje, czy ktoś nie próbuje cię wyprzedzić. To bardzo istotne, bo ja w lusterkach widzę niewiele, nie wiem, co się dzieje za mną. Gdyby nie on, nie wiedziałbym jak jechać.

Zawsze się go słuchasz?

- Tak. Jest pewna hierarchia. On oczekuje ode mnie wyników, a ja od niego dobrych informacji. Taką mamy umowę. Obaj popełniamy błędy, ale dobrze się dogadujemy. Oczywiście, są takie sytuacje na torze, że pojadę inaczej, bo widzę coś, czego on nie może zobaczyć. Ale mamy dobry kontakt. Są różni kierowcy i różni piloci, Tapio [Souminen, spotter Kaczmarskiego - przyp. aut.] jest oszczędny w słowach, ale mi to odpowiada. Nie mógłbym pracować z kimś, kto przez cały wyścig krzyczałby do mnie co mam robić, czy mnie dodatkowo dopingował lub poganiał. Ja wiem, co mam robić, wiem jak się mobilizować. Potrzebuję wskazówek i Tapio świetnie to wyczuwa. Używa trzy, cztery komendy na wyścig, ale wie co, kiedy i jak powiedzieć.

Jaki masz plan na ten sezon?

- Będę startował w mistrzostwach Europy oraz europejskich rundach mistrzostw świata. Chciałbym pojechać też w cross-country, ale to zależy od tego, czy będę miał budżet. Motorsport to moje hobby, zawodowo zajmuje się czymś innym. Muszę do wielu rzeczy podchodzić racjonalnie, na co dzień odpowiadam za kilka firm, zatrudniam wiele osób i czuję w związku z tym sporą odpowiedzialność. Ale im więcej będę startował, to znaczy, że zawodowo idzie mi lepiej.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.