Szymon Ziółkowski mistrzem olimpijskim w rzucie młotem

Kiedy zaczął padać deszcz, ucieszyłem się. Ale gdy stanąłem w kole, z którego się rzuca, byłem przerażony - mówił Ziółkowski. - Ja lubię deszcz podczas konkursu, ale to koło źle mi wyglądało. Już podczas rozgrzewki wirujący z młotem (waży 7 kg) Polak pośliznął się. Potężne, 103-kilowe ciało uderzyło o ziemię. Trafił w beton plecami i głową. - Zdejmuj dres, zdejmuj spodnie i wycieraj koło - krzyczał z trybun trener Czesław Cybulski. Ręcznik, który Ziółkowski specjalnie w tym celu zabrał z wioski olimpijskiej, był już kompletnie mokry.

Pierwszy konkursowy rzut nie wyszedł 24-letniemu matematykowi z Poznania. - To były skutki upadku. Chciałem zacząć ostrożnie, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Choć wcześniej planowałem, żeby pierwszym rzutem odskoczyć rywalom. Odskoczył dzięki drugiemu rzutowi - 79,87 m. Przeciwnicy, wśród nich słynny Białorusin Igor Astapkowicz, palili swoje próby. Im też zdarzały się bolesne upadki. Kiedy wreszcie pierwszy z konkurentów - Nicola Vizzoni - zagroził Ziółkowskiemu, Polak odpowiedział jeszcze dłuższym rzutem - 80,02 m. Na stadionie było kilkuset Polaków. - Szyyy-mooon! Braawooo! - krzyczał ktoś z III piętra, 40 metrów nad płytą stadionu, machając flagą, która wyglądała jak znaczek pocztowy. - Maaasz złoootoooo! - Kiedy wiedziałem, że zdobyłem złoty medal? Dopiero po ostatnim rzucie Włocha. Do tej chwili wszystko w tych warunkach było możliwe - mówił Ziółkowski płynną angielszczyzną na konferencji prasowej. - Nigdy bym nie uwierzył, że taki wynik może wystarczyć do złotego medalu.

50 tysięcy rzutów - wywiad przeprowadzony kilka tygodni po igrzyskach

Radosław Nawrot: Ile rzutów Pan wykonał, nim został Pan mistrzem olimpijskim

Szymon Ziółkowski: Hm, pomyślmy... Rocznie wykonuję około 5300 rzutów. W całym życiu było ich jakieś 50 tysięcy. Teraz nie trenuję, mam trochę wolnego, ale zazwyczaj rzucam młotem 40 razy dziennie.

Trenuje Pan na tej łączce przy ul. Pułaskiego

- Tak. Cały czas.

Czy nadal trzeba tam szukać młota w trawie do kolan

- Nie, teraz udało się trochę przyciąć tę trawę.

Pańskim zdaniem te warunki treningowe są dobre"

- No, może nie są optymalne, ale dzięki pomocy klubu nie muszę się uskarżać.

W Sydney warunki do startu nie były najlepsze. Rzutnia była mokra od deszczu. Przypomnijmy sobie Pański rzut treningowy, który telewizja pokazała dopiero po zakończeniu konkursu. Dość solidnie się Pan wtedy wywrócił...

- Do tej pory tego nie widziałem w telewizji.

Ale pamięta Pan, co się działo w Pańskiej świadomości pomiędzy tym upadkiem a drugą serią rzutów, po której objął Pan prowadzenie w konkursie

- Byłem wtedy mocno zdenerwowany. Czułem, że szansa mi ucieka, że będzie gorzej niż zakładałem. Planowaliśmy z trenerem inny początek mojego występu. Chciałem w pierwszym rzucie zaskoczyć rywali, tak jak Władysław Komar w Monachium. Tymczasem po tym upadku trudno mi było oddać pierwszy rzut na pełnym gazie. Mógłbym się wtedy znów wywrócić. To byłaby już zupełna "kaplica". Przyczaiłem się więc, ale i tak odniosło to pożądany skutek.

Mocno był Pan potłuczony" Bolało Pana

- Przyznam, że w czasie konkursu nic nie czułem. Następnego dnia jednak godzinę spędziłem na masażu.

Czy coś nie tak działo się z Pańskimi rywalami" Dlaczego żaden z nich nie przekroczył bariery 80 metrów, tak jak Pan

- Nie wiem, może warunki były zbyt ciężkie. Nikomu ta pogoda się tam nie podobała. Jedynie Włoch poprawił w Sydney rekord życiowy i zajął drugie miejsce [Nicola Vizzoni uzyskał 79,64 m - przyp. red.], reszta rzucała poniżej swych możliwości. Na tego typu światowych imprezach rzuty często są przeciętne i gorsze niż podczas przygotowań. Brakuje wtedy luzu, zawodnicy są spięci.

Jest Pan z wykształcenia matematykiem...

- Do końca tak powiedzieć nie mogę, bo mam tylko średnie wykształcenie. Musiałem przerwać studia matematyczne. Teraz uczę się w Wyższej Szkole Bankowej.

I kim chce Pan być w przyszłości - młociarzem czy bankowcem

- Jestem jeszcze dość młodym zawodnikiem, mam 24 lata. Na razie będę się więc starał kontynuować karierę w rzucie młotem. Wiem jednak, że sport to nie wszystko i muszę coś umieć i robić poza tym, gdybym był w pewnym momencie zmuszony pójść do pracy.

Czy można być równocześnie studentem i mistrzem olimpijskim

- To trudne do pogodzenia czasowo, ale liczę na wyrozumiałość uczelni.

Finansowy byt ma Pan już chyba zapewniony. Za samo zdobycie złotego medalu olimpijskiego dostanie Pan 90 tys. zł. Gdy skończy Pan 35 lat, przysługiwać będzie Panu renta olimpijska równa średniej płacy krajowej.

- Tak, ale ja poniosłem spore nakłady związane z trenowaniem sportu.

Chodzi o opłacenie wyjazdów na imprezy

- Nie tylko. Dochodzą koszty sprzętu. Zużywam rocznie 10 par butów. Policzmy choćby po 40 zł za każdą parę.

Zatem ile kosztuje rocznie uprawianie rzutu młotem

- Trudno mi to oszacować.

Nawet jako matematykowi?

- (śmiech) Najważniejszym kosztem i tak jest zdrowie. Dużo go wkładam w ten sport. A finansowo pomaga mi klub, Polski Związek Lekkoatletyki i Polski Komitet Olimpijski.

Pamiętam, że kilka lat temu, jako dobrze zapowiadający się, młody zawodnik dostał Pan skodę od Lecha Browarów Wielkopolski, które zostały Pana sponsorem. Ma Pan teraz sponsora

- Nie. Myślę jednak, że teraz będzie mi dużo łatwiej go znaleźć. Mam więcej do zaproponowania takiemu sponsorowi.

Od czasu gdy przestał Pan być wspaniałym juniorem i przeniósł się do kategorii seniorów, czyli mniej więcej przed pięciu laty, było wiele trudnych momentów w Pańskiej karierze. Który był najtrudniejszy"

- Najtrudniej było wtedy, gdy przytrafiała się kontuzja i kiedy wiedziałem, że przepracowałem cały rok i wszystko na nic. Wtedy nie wiedziałem, co dalej robić.

Myśli Pan o kontuzji z 1997 r., która wyeliminowała Pana z udziału w mistrzostwach świata w Atenach"

- Tak, o Atenach. Ale także o zeszłorocznych mistrzostwach świata w Sewilli, gdzie zająłem dopiero 26. miejsce. Głowa mi wtedy nie wytrzymała.

Czy po kontuzji pleców sprzed trzech lat został jeszcze jakiś ślad

- Tegoroczne wyniki wskazują na to, że chyba nie.

Czy brak kontuzji to jedyna przyczyna Pańskiego tegorocznego progresu

- Nie, przyczyn zawsze jest kilka. Cały ich splot. W tym roku byłem odpowiednio zmotywowany, także przez te mistrzostwa w Sewilli. Praca z trenerem układała się jak należy i to zaowocowało.

A mówi się, że chce się Pan rozstać z trenerem Czesławem Cybulskim

- Ja tak nie mówiłem. Wspominałem tylko, że nigdy nic nie wiadomo - jak w życiu. I jak w każdym małżeństwie - nie musi ono trwać do końca świata. Na razie nieźle nam się układa, mamy złoto olimpijskie. Takich zwycięskich par się nie rozbija.

Trener Cybulski powiedział, że jest Pan trudnym człowiekiem, ale to właśnie cechuje ludzi wielkich. Co Pan na to"

- Tak, nie należę do ludzi łatwych w kontakcie, bo mam swoje zdanie. Co zrobić...

Czy w rzucie młotem można być samoukiem

- Sam Pan wie, że to skomplikowana konkurencja. Obroty, rzut w odpowiednim momencie... To trzeba zobaczyć z zewnątrz, zanalizować technikę. Owszem, mógłbym się nagrać na wideo i sam siebie oglądać, ale to nie to samo. Potrzebna jest osoba, która mogłaby mnie obserwować.

W kole obraca się Pan dość szybko. Skąd Pan wie, kiedy puścić młot, żeby nie trafił w siatkę

- To się wie. To widać.

Chyba przez ułamek sekundy.

- Widać wyraźnie. Po to się trenuje, żeby pewne rzeczy wykonywać w kole automatycznie. Żeby już nie myśleć, bo myśleć się nie da.

Czy jako matematyk próbował Pan obliczyć prawdopodobieństwo swego zwycięstwa

- Nie, nawet nie próbowałem. To loteria, tu trzeba szczęścia, a to sprzyja lepszym.

Przed igrzyskami wypowiadał się Pan o swoich szansach bardzo ostrożnie. Można by powiedzieć, że wręcz asekurancko. To była kokieteria, czy naprawdę myślał Pan, że się nie uda"

- Wiedziałem, że jestem w tym roku w bardzo dobrej formie. Nie chciałem jednak zapeszać, więc unikałem prasy i telewizji. Wiedziałem, że jeśli będę obwołany faworytem i się nie uda, wtedy dopiero zrobi się głośno. Ale zdawaliśmy sobie sprawę z trenerem, że medal jest realny. Sport dlatego jest piękny, że do końca nic w nim nie wiadomo na pewno.

W studiu olimpijskim kilka godzin po konkursie, czyli w środku nocy czasu australijskiego wspominał Pan, że nie zdążył zadzwonić do domu, bo rozchwytują Pana dziennikarze.

- Tak, udzielałem wielu wywiadów. Była też kontrola antydopingowa. A nam nie wolno było wnieść na stadion telefonów komórkowych. Ja swój zostawiłem przezornie w wiosce olimpijskiej. Dlatego minęło kilka godzin, nim dodzwoniłem się do domu.

Teraz przyjdzie pora na skonsumowanie tego sukcesu. Najważniejszym momentem tej konsumpcji będą igrzyska w Atenach w 2004 r. Widział Pan w Sydney naszych mistrzów z Atlanty - takich jak Robert Korzeniowski, którzy skutecznie bronili tytułu, oraz takich jak judocy czy zapaśnicy, którzy spadali z piedestału. Co Pan zrobi, żeby nie pójść w ślady judoków i zapaśników"

- Składanie deklaracji byłoby pozbawione sensu. Cóż mam robić? Będę trenować. Wiem, że czeka mnie trudne zadanie. W Atenach będzie ciężej, bo znajdę się pod presją. Postaram się jednak obronić tytuł.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.