Pierwszy konkursowy rzut nie wyszedł 24-letniemu matematykowi z Poznania. - To były skutki upadku. Chciałem zacząć ostrożnie, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Choć wcześniej planowałem, żeby pierwszym rzutem odskoczyć rywalom. Odskoczył dzięki drugiemu rzutowi - 79,87 m. Przeciwnicy, wśród nich słynny Białorusin Igor Astapkowicz, palili swoje próby. Im też zdarzały się bolesne upadki. Kiedy wreszcie pierwszy z konkurentów - Nicola Vizzoni - zagroził Ziółkowskiemu, Polak odpowiedział jeszcze dłuższym rzutem - 80,02 m. Na stadionie było kilkuset Polaków. - Szyyy-mooon! Braawooo! - krzyczał ktoś z III piętra, 40 metrów nad płytą stadionu, machając flagą, która wyglądała jak znaczek pocztowy. - Maaasz złoootoooo! - Kiedy wiedziałem, że zdobyłem złoty medal? Dopiero po ostatnim rzucie Włocha. Do tej chwili wszystko w tych warunkach było możliwe - mówił Ziółkowski płynną angielszczyzną na konferencji prasowej. - Nigdy bym nie uwierzył, że taki wynik może wystarczyć do złotego medalu.
Szymon Ziółkowski: Hm, pomyślmy... Rocznie wykonuję około 5300 rzutów. W całym życiu było ich jakieś 50 tysięcy. Teraz nie trenuję, mam trochę wolnego, ale zazwyczaj rzucam młotem 40 razy dziennie.
- Tak. Cały czas.
- Nie, teraz udało się trochę przyciąć tę trawę.
- No, może nie są optymalne, ale dzięki pomocy klubu nie muszę się uskarżać.
- Do tej pory tego nie widziałem w telewizji.
- Byłem wtedy mocno zdenerwowany. Czułem, że szansa mi ucieka, że będzie gorzej niż zakładałem. Planowaliśmy z trenerem inny początek mojego występu. Chciałem w pierwszym rzucie zaskoczyć rywali, tak jak Władysław Komar w Monachium. Tymczasem po tym upadku trudno mi było oddać pierwszy rzut na pełnym gazie. Mógłbym się wtedy znów wywrócić. To byłaby już zupełna "kaplica". Przyczaiłem się więc, ale i tak odniosło to pożądany skutek.
- Przyznam, że w czasie konkursu nic nie czułem. Następnego dnia jednak godzinę spędziłem na masażu.
- Nie wiem, może warunki były zbyt ciężkie. Nikomu ta pogoda się tam nie podobała. Jedynie Włoch poprawił w Sydney rekord życiowy i zajął drugie miejsce [Nicola Vizzoni uzyskał 79,64 m - przyp. red.], reszta rzucała poniżej swych możliwości. Na tego typu światowych imprezach rzuty często są przeciętne i gorsze niż podczas przygotowań. Brakuje wtedy luzu, zawodnicy są spięci.
- Do końca tak powiedzieć nie mogę, bo mam tylko średnie wykształcenie. Musiałem przerwać studia matematyczne. Teraz uczę się w Wyższej Szkole Bankowej.
- Jestem jeszcze dość młodym zawodnikiem, mam 24 lata. Na razie będę się więc starał kontynuować karierę w rzucie młotem. Wiem jednak, że sport to nie wszystko i muszę coś umieć i robić poza tym, gdybym był w pewnym momencie zmuszony pójść do pracy.
- To trudne do pogodzenia czasowo, ale liczę na wyrozumiałość uczelni.
- Tak, ale ja poniosłem spore nakłady związane z trenowaniem sportu.
- Nie tylko. Dochodzą koszty sprzętu. Zużywam rocznie 10 par butów. Policzmy choćby po 40 zł za każdą parę.
- Trudno mi to oszacować.
- (śmiech) Najważniejszym kosztem i tak jest zdrowie. Dużo go wkładam w ten sport. A finansowo pomaga mi klub, Polski Związek Lekkoatletyki i Polski Komitet Olimpijski.
- Nie. Myślę jednak, że teraz będzie mi dużo łatwiej go znaleźć. Mam więcej do zaproponowania takiemu sponsorowi.
- Najtrudniej było wtedy, gdy przytrafiała się kontuzja i kiedy wiedziałem, że przepracowałem cały rok i wszystko na nic. Wtedy nie wiedziałem, co dalej robić.
- Tak, o Atenach. Ale także o zeszłorocznych mistrzostwach świata w Sewilli, gdzie zająłem dopiero 26. miejsce. Głowa mi wtedy nie wytrzymała.
- Tegoroczne wyniki wskazują na to, że chyba nie.
- Nie, przyczyn zawsze jest kilka. Cały ich splot. W tym roku byłem odpowiednio zmotywowany, także przez te mistrzostwa w Sewilli. Praca z trenerem układała się jak należy i to zaowocowało.
- Ja tak nie mówiłem. Wspominałem tylko, że nigdy nic nie wiadomo - jak w życiu. I jak w każdym małżeństwie - nie musi ono trwać do końca świata. Na razie nieźle nam się układa, mamy złoto olimpijskie. Takich zwycięskich par się nie rozbija.
- Tak, nie należę do ludzi łatwych w kontakcie, bo mam swoje zdanie. Co zrobić...
- Sam Pan wie, że to skomplikowana konkurencja. Obroty, rzut w odpowiednim momencie... To trzeba zobaczyć z zewnątrz, zanalizować technikę. Owszem, mógłbym się nagrać na wideo i sam siebie oglądać, ale to nie to samo. Potrzebna jest osoba, która mogłaby mnie obserwować.
- To się wie. To widać.
- Widać wyraźnie. Po to się trenuje, żeby pewne rzeczy wykonywać w kole automatycznie. Żeby już nie myśleć, bo myśleć się nie da.
- Nie, nawet nie próbowałem. To loteria, tu trzeba szczęścia, a to sprzyja lepszym.
- Wiedziałem, że jestem w tym roku w bardzo dobrej formie. Nie chciałem jednak zapeszać, więc unikałem prasy i telewizji. Wiedziałem, że jeśli będę obwołany faworytem i się nie uda, wtedy dopiero zrobi się głośno. Ale zdawaliśmy sobie sprawę z trenerem, że medal jest realny. Sport dlatego jest piękny, że do końca nic w nim nie wiadomo na pewno.
- Tak, udzielałem wielu wywiadów. Była też kontrola antydopingowa. A nam nie wolno było wnieść na stadion telefonów komórkowych. Ja swój zostawiłem przezornie w wiosce olimpijskiej. Dlatego minęło kilka godzin, nim dodzwoniłem się do domu.
- Składanie deklaracji byłoby pozbawione sensu. Cóż mam robić? Będę trenować. Wiem, że czeka mnie trudne zadanie. W Atenach będzie ciężej, bo znajdę się pod presją. Postaram się jednak obronić tytuł.