Lekkoatletyka. Bungei: Marzenie na Londyn? Medale: mój i Marcina

- Marcin potrafi się niezwykle łatwo adaptować do wysiłku na tej wysokości. Pewnego dnia podczas ciężkich zajęć na wzgórzach po prostu mnie wykończył, wymiotowałem po treningu! - mówi o Marcinie Lewandowskim mistrz olimpijski na 800 metrów, Kenijczyk Wilfred Bungei.

Marcin Lewandowski został w niedzielę halowym wicemistrzem Europy na 800 metrów - przegrał tylko z innym Polakiem, Adamem Kszczotem. - Moim marzeniem jest, abyśmy we dwóch z Marcinem zdobyli medale na igrzyskach w Londynie - mówi o Lewandowskim jego mentor, Wilfred Bungei.

Radosław Leniarski: Jak to się stało, że zaprosił pan do wspólnych treningów i przez miesiąc gości pod własnym dachem w Nandi Hills Marcina Lewandowskiego i jego brata trenera?

Wilfred Bungei, mistrz olimpijski z 2008 roku, wicemistrz świata z 2001 roku, halowy mistrz świata z 2006 roku: - Tak po prostu gadaliśmy. Pierwszy raz w Szczecinie na mityngu Pedros Cup w 2009, a potem - i to wtedy po raz pierwszy zaprosiłem Marcina - podczas mityngu w Daegu, gdy siedzieliśmy razem w kawiarence internetowej. Na tych zawodach był szybszy ode mnie.

Zaprosiłem go, bo zobaczyłem w nim talent, taki jak kiedyś ktoś ujrzał we mnie. Gdy w gimnazjum dyrektor Fred Keter wezwał mnie do siebie, przestraszyłem się, bo to mogło oznaczać tylko jedno - że chce mnie za coś ukarać. A on - mimo że wcale nie byłem najszybszy w szkole - powiedział: "Wilfred, nie zmarnuj talentu, będziesz wielkim biegaczem". Kiedy więc zdobyłem srebrny medal na mistrzostwach świata juniorów, zadzwoniłem do niego i podziękowałem za inspirację do wysiłku. Czuję teraz to samo do Lewandowskiego co dyrektor Keter do mnie. Moim marzeniem jest, abyśmy we dwóch z Marcinem zdobyli medale na igrzyskach w Londynie. Niestety, w Kenii jest tylu fantastycznych biegaczy na 800 metrów, że mogę nie załapać się ani na mistrzostwa świata w Korei, ani na igrzyska w Londynie.

Czy Marcin jest pierwszym biegaczem, którego pan zaprosił pod swój dach?

- Zapraszałem do Kenii wielu najlepszych na świecie, ale żaden się nie zdecydował. Np. Jurij Borżakowski, mój przyjaciel, u którego mieszkałem w Moskwie podczas halowych mistrzostw świata. Nawet namawiał mnie wtedy na trening, ale było minus 14. On pobiegł, ja zostałem.

Okazało się, że Marcin jest najodważniejszy. Inni najbardziej boją się malarii, której tutaj po prostu nie ma.

Bardzo przeżyłem decyzję Marcina o przyjeździe. Namawiałem go: "Zrób to dla mnie". Ale nawet gdy powiedział, że przyjeżdża, nie wierzyłem, że zrobi to naprawdę. Uwierzyłem, jak go zobaczyłem na lotnisku. Miałem łzy w oczach, rzuciliśmy się sobie w ramiona.

Potem widziałem, że potrafi się niezwykle łatwo adaptować do wysiłku na tej wysokości. Pewnego dnia podczas ciężkich zajęć na wzgórzach po prostu mnie wykończył, wymiotowałem po treningu!

Dla mnie przyjazd Lewandowskich jest szalenie ważny. Nandi Hills jest pięknie, a poza Kenijczykami nikt tego nie jest w stanie zauważyć. Wartość Marcina jest właśnie pod tym względem wyższa, że nie jest Kenijczykiem. Chciałbym, aby odnosił sukcesy. Oczywiście ze względu na niego, ale też ze względu na Kenię i to miejsce. Po zdobyciu przez niego tytułu mistrza Europy cieszyłem się, jakbym to ja go zdobył, bo w świat poszła wiadomość, że trenował przed tym sukcesem właśnie tutaj, u mnie!

Dlatego Lewandowski to skarb dla Kenii i dla biegów średnich i długich. Przeciętny kibic lekkoatletyki z Europy traci zainteresowanie dla biegów. Wszędzie widzi twarze Afrykanów, które mu się zlewają w jedno, trudno mu się identyfikować z nowymi bohaterami. W związku z tym zainteresowanie kibiców biegami maleje, choć są najciekawsze w lekkoatletyce. W Kenii zresztą też jest z tym problem - nasza telewizja nie pokazuje sportu.

Czy wiadomo, dlaczego w Nandi Hills rodzi się tyle gwiazd?

- W promieniu 10 km urodzili się najlepsi biegacze na świecie. Kipchoge Keino, Mike Boit, Henry Rono, Bernard Lagat, Boez Kiplagat Lalang, Augustin Choge, Pamela Jelimo, Janeth Jepkosgei, Wilson Kipketer, Martin Lel, ja i ok. 20 zawodników biegających maraton w 2 godziny i sześć minut.

Mam swoje wytłumaczenie. Jest nim mieszanka genów przekazywanych z pokolenia na pokolenie, otoczenia naturalnego, czyli wysokości, czystości powietrza, przystępnej temperatury przez cały rok, oraz czynników społecznych. Pierwsze dwa są podstawą, ale ostatnie są najważniejsze.

Ludzie, którzy tu mieszkają, nakręcają się sukcesami sąsiadów. Gdy widzą, że dzieciak sąsiadów osiągnął sukces, chcą go skopiować, bo nie wydaje im się to nadludzkim wysiłkiem. Jak jemu się udało, to i mnie może się udać.

Ci, którzy odnieśli sukces, pomagają - płacą czynsz za obozy, dokładają się do żywności. Koło zamachowe ruszyło w latach 60. wraz z medalami Kipa Keino i innych. Teraz się kręci bardzo szybko.

Za tym idzie również plemienna specjalizacja: Marakwet biegają najlepiej na 3000 m z przeszkodami, Nandi w płaskich konkurencjach. Mało jest Kikuju, choć Samuel Wanjiru - najmłodszy mistrz olimpijski w maratonie z Pekinu - jest Kikuju.

Myślałem, że Kenijczycy biegają tak szybko na zawodach, bo mają daleko do szkoły. Słyszałem, że niektóre dzieciaki biegną do szkoły 10 km i w przerwie między zajęciami przybiegają do domu na obiad.

- To bajka. Dzieci z Nandi Hills biegają tyle samo co na przykład peruwiańskie czy etiopskie albo z plemienia Kikuju lub znad jeziora Turkana, ale tutejszych biegaczy jest nieporównanie więcej. Może się i tak zdarzyć, że w finale olimpijskim na 800 metrów będzie siedmiu Kenijczyków z tego rejonu - część przecież zmieniła obywatelstwo. Co zresztą jest zarazą w lekkoatletyce, bo w latach 60. Kenijczyk był Kenijczykiem, a nie Katarczykiem [kilku świetnych biegaczy kenijskich zmieniło obywatelstwo zwabionych przez szejków fortuną, w tym najlepszy przeszkodowiec w historii Stephen Cherono, obecnie Said Saif Shaheen] czy Duńczykiem [od 1995 roku do końca kariery w barwach Danii biegał najlepszy 800-metrowiec w historii konkurencji Wilson Kipketer].

Rusza program Światowej Agencji Antydopingowej (WADA), który ma stwierdzić, ile Kenijczycy wiedzą o dopingu. To jednak zakamuflowane dochodzenie - chodzi o to, aby sprawdzić, czy Kenijczycy się nie dopingują. Trudno was tutaj namierzyć...

- Jesteśmy badani przez WADA wielokrotnie w ciągu roku. Drugie pół roku najlepsi spędzają w Europie na mityngach i obozach. Ja pomieszkuję wówczas we włoskim Trydencie, gdzie trafić łatwo.

Do Nandi Hills agenci również trafiają bez problemu. Rok temu przekonał się o tym Marcin. Pewnego ranka, gdy był u mnie gościem i właśnie się obudził, usłyszałem na podwórku dzieci krzyczące: "Mzungu, mzungu", czyli biały, obcy. Okazało się, że przyjechała kontrola z WADA. Wyszedłem, przedstawiłem się dwóm białym agentom, którzy przyjechali z czarnym kierowcą, ale oni powiedzieli: "My nie do pana, tylko do Polaka"! Znaleźli go, mimo że przed wyjazdem zgodnie z procedurą o zawiadamianiu o miejscu pobytu wysłał do nich tylko SMS-a: "Bungei's place, Nandi Hills" [Bungei mieszka kilka kilometrów w głąb puszczy, daleko za wsią, w samotnym domu, do którego można dojechać tylko jedną drogą z koszmarnymi wykrotami]. Notabene musieli sporo poczekać, bo Marcin był już po pierwszej części porannej toalety.

Zbliżają się wybory prezydenta Kenii. Znów odbędą się przed igrzyskami olimpijskimi, jak zimą z 2007 na 2008 rok. Wtedy w zamieszkach zginęło 1300 osób, kilkaset tysięcy straciło dach nad głową. Przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości w Hadze toczy się proces w sprawie podżegania do ludobójstwa, w którym w charakterze podejrzanego przesłuchiwany jest premier Kenii.

- Akurat wtedy miałem gościa z Australii. Był przerażony. Kazał się zawieźć na lotnisko, aby odlecieć do domu. Po drodze mijaliśmy zapory z kamieni i gałęzi. Stali przy nich uzbrojeni w meczety i kije Kalendżini [niezadowoleni z przegranej swojego kandydata Kalendżini brali odwet na Kikuju, z których wywodzi się zwycięzca Mwai Kibaki. Potem Kikuju mścili się za pogromy]. Ja jestem Nandi, czyli jestem członkiem plemienia należącego do wielkiej grupy etnicznej Kalendżinów. Jestem stąd, mówię, Nandi, znają mnie tu. Australijczyk był bezpieczny. Ale gdyby jechał z Kikuju, byłoby gorzej. Chociaż myślę, że obcokrajowcowi nikt tutaj nie zrobiłby krzywdy.

Teraz chcę z rządem organizować zawody Sport for Peace, bo uważam, że sukcesy takie jak w Pekinie [Kenijczycy zdobyli tam 14 medali, najwięcej w historii startów Kenii w igrzyskach, wszystkie na bieżni] są dla kraju wyjątkowo ważne. Nie ma znaczenia, że medal zdobywa Nandi, Masaj lub Kikuju, wszyscy się cieszą, bo wygrał Kenijczyk.

Zdobył pan na igrzyskach w Pekinie złoty medal w bodaj najgorszym dla siebie sezonie, po kilku mniej udanych latach. Przecież medal mistrzostw świata - srebrny - zdobył pan już w 2001 roku w Edmonton, czyli tam, gdzie nasz Paweł Czapiewski wywalczył brąz. I jeszcze ta zadziwiająca taktyka w olimpijskim finale - mocne tempo, prowadzenie od startu. Skąd pan wiedział, że wystarczy mu sił do końca?

- Miałem rzeczywiście koszmarny sezon. Jestem już na samym szczycie od 2001 roku, to fakt, i nie ma takiego drugiego, żeby z każdej imprezy przez dziewięć lat rok w rok przywozić medale. Ale przed Pekinem była katastrofa. Kiedy pobiegłem 1 min 49 na nieco ponad miesiąc przed igrzyskami [około siedem sekund wolniej od ówczesnego rekordu świata], byłem załamany. Zadzwoniłem do mojego włoskiego menedżera i powiedziałem, że rezygnuję ze startu w kenijskich eliminacjach, czyli w ogóle z igrzysk. On na to: "Uspokój się. Jedź do domu, pobądź z rodziną i zadzwoń za pięć dni".

Aż tu nagle zaczęło się kręcić. Na jednym z bardzo wyczerpujących treningów podczas czasówek pobiłem rekord Europy na 600 m. Potem wygrałem kenijskie eliminacje i wiedziałem, że stać mnie na wszystko. Wiedziałem, że mogę w finale od startu biec bardzo szybko, choć przeciwnicy mogli się spodziewać, że nie jestem aż tak szybki - we wcześniejszych eliminacjach miałem słabe czasy.

Dlatego uważam, że gdy ktoś już jest na najwyższym poziomie, trzeba go uchronić przed presją. Tak właśnie się stało w moim przypadku w Pekinie. Nie czułem jej, bo nikt na mnie nie liczył. Wy też chrońcie przed nią Marcina, a będzie mistrzem olimpijskim.

Więcej o: