Piotr Małachowski: Jak tylko rozpocząłem przygodę z dyskiem, marzyłem o tym, żeby zostać wielkim sportowcem. Cieszyłem się, kiedy mając 15 lat, mogłem wyjechać do szkoły sportowej do Ciechanowa. Wiedziałem, że będę mógł tam trenować, podnosić swoje umiejętności, a na tym zależało mi najbardziej.
- Tak rzeczywiście się zdarzyło, ale wtedy dopiero uczyłem się rzucać. Po jednym z takich rzutów dysk nabrał jakiejś dziwnej rotacji i poszybował prosto w drzwi samochodu nauki jazdy. Jechała nim akurat moja pani od matematyki. Na szczęście obyło się bez żadnych problemów i nie musiałem iść za karę do tablicy.
- Wiadomo, że jak mieszka się z rodzicami, to człowiek o nic nie musi się martwić. Śniadania, obiady, kolacje, zawsze wyprane ubrania. Po przeprowadzce do Ciechanowa zdany byłem tylko na siebie, musiałem szybko nauczyć się samodzielności. To była dla mnie dobra szkoła życia. Wtedy uświadomiłem sobie, że bez ciężkiej pracy nic nie osiągnę, i mam tutaj na myśli nie tylko kwestie związane ze sportem. Pamiętam, że największe obawy związane z moim wyjazdem z rodzinnej miejscowości miała mama. Mam jednak nadzieję, że teraz nie żałuje, że mnie wtedy puściła.
- Odkąd pamiętam, sport od zawsze był dla mnie na pierwszym miejscu. Kto wie, może jeśli wtedy nie pojechałbym do szkoły do Ciechanowa, to dzisiaj grałbym na trąbce? Kiedyś zresztą myślałem o szkole muzycznej.
- Pochodzę z małej miejscowości liczącej tysiąc mieszkańców. Latem jedyną rozrywką była piłka nożna. Kiedy jednak przychodziła zima, to już nie było co robić. Nie chciałem siedzieć bezczynnie w domu i tylko oglądać telewizji. Poszedłem więc pograć do Ochotniczej Straży Pożarnej w Bieżuniu. Dzięki temu, że grałem na trąbce, zwiedziłem całą Polskę, a teraz, kiedy jestem sportowcem, mam możliwość zwiedzania świata.
- Było ciężko. Wówczas startowałem jako zawodnik Skry Warszawa. Klub, mimo że był zadłużony, ściągał dobrych zawodników. Obiecywali duże pieniądze, ale jak się później okazało, tylko na papierze. Bywało tak, że nie starczało mi pieniędzy ze stypendium, ale wtedy mogłem liczyć na moich przyjaciół, którzy często ratowali mnie groszem. Miałem wtedy chwile zwątpienia. Jednak w 2005 roku los się w końcu do mnie uśmiechnął. Zdobyłem wówczas młodzieżowe wicemistrzostwo Europy w Erfurcie, dzięki czemu mogłem później liczyć na dodatkowe stypendium. Później zaczęły się starty w mityngach.
- To nie były jakieś wielkie kwoty, więc nie było szaleństwa. Wszyscy moi rówieśnicy marzyli o własnym samochodzie. Zresztą auta kupić sobie nie mogłem, bo nie miałem wtedy prawa jazdy. Zrobiłem je dopiero pół roku temu. To, co zarobiłem, bardziej starałem się odkładać.
- Kilka lat temu w wojsku zaproponowano mi etat starszego szeregowego. Dostałem ministerialne stypendium. Miałem reprezentować armię na zawodach lekkoatletycznych. Dzięki wojsku mogłem rozwijać się sportowo i za to jestem wdzięczny.
- Nie grałem i nie gram. Ale kto wie, kiedy będę już na sportowej emeryturze, to może nie wyrzucą mnie z wojska i wezmą do orkiestry? Musiałbym jednak wcześniej trochę potrenować. Myślę, że po kilku próbach dałbym radę.
- W dużym stopniu tak. Dwa lata temu zdobyłem srebro na olimpiadzie w Pekinie, rok później zostałem wicemistrzem świata. W tym roku zdobyłem złoto na mistrzostwach Europy, udało mi się także wygrać w Diamentowej Lidze. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko olimpijskiego złota, ale mam nadzieję powalczyć o nie w Londynie w 2012 roku. Najważniejsze, żeby do tego czasu omijały mnie kontuzje.
- Przyjaźń to może za duże słowo. Z moimi rywalami jestem na stopie koleżeńskiej, choć i na to musiałem sobie zapracować. Jak zaczynałem startować w zawodach i mityngach, ci wielcy już wówczas zawodnicy jak Gerd Kanter, Virgilijus Alekna czy Mario Postano nie wiedzieli, kim jestem, i traktowali mnie trochę z góry. Trzymałem się wtedy z boku. Później, kiedy przekonali się, że jestem systematycznym zawodnikiem, nieuwikłanym w jakieś nieczyste sprawy związane z dopingiem, zaczęli mnie traktować jak swojego. Nie można jednak mówić o jakiejś wielkiej przyjaźni. Po zawodach zawsze spotkamy się na piwku czy na soku. Na zakończenie sezonu jeździmy na zaproszenie Kantera do Tallina, tam jest okazja do spotkania się w większym gronie.
- Jest taki zwyczaj, że zaraz po zawodach gratuluje się zwycięzcy. W Berlinie po bardzo wyrównanym konkursie, kiedy Harting sięgał po mistrzostwo świata, podszedłem i pogratulowałem mu. Kiedy zdobyłem mistrzostwo Europy w Barcelonie, on tego nie zrobił. Dopiero później złożył mi gratulacje. Pamiętam jednak, że jeszcze przed mistrzostwami w niemieckiej prasie odgrażał się. Później jednak zachował się fair i zaprosił mnie na zawody do Norymbergi, gdzie rywalizowałem tylko z nim. Oczywiście Robert okazał się mało gościnny, bo ze mną wygrał, ale trzeba przyznać, że był wtedy w wysokiej formie.
- Kiedy przyszły sportowe sukcesy, stałem się rozpoznawalny. Bywa, że ludzie zaczepiają mnie na ulicy. Nie przeszkadza mi to jednak, to bardzo miłe uczucie. To część mojej pracy, a takie gesty odbieram jako dowód uznania dla ciężkiej pracy, jaką wykonuję na treningach.
- Harting w niemieckim sporcie nie jest osobą anonimową, bardzo wiele osób go tam kojarzy. Prawdziwy szał jest jednak za naszą wschodnią granicą. Gerd Kanter jest jednym z bardziej rozpoznawalnych sportowców w Estonii. Natomiast Virgilijus Alekna ma na Litwie sieć swoich sklepów, a nawet wodę sygnowaną swoim imieniem i nazwiskiem.
- 10 stycznia wylatuję do RPA na pierwszy obóz przygotowawczy. Mam nadzieję, że po kontuzji brzucha nie będzie już wówczas śladu. Wkrótce przejdę dodatkowe badania i mam nadzieję, że będę mógł ćwiczyć na większych obrotach. W przyszłym roku najważniejszą imprezą będą mistrzostwa świata w Korei Południowej i to jest mój cel. Wcześniej jednak wezmę udział w biegu sylwestrowym w Brzózkach, gdzie pobiegnę z Tomaszem Gollobem. Ostatnio biegi to moja nowa pasja.