Przeciwnicy nabierają jednak mocy. Na ostatnim mityngu w Londynie, po serii zwycięstw - w tym w mistrzostwach Europy w Barcelonie - Małachowski był dopiero piąty. Wygrał mistrz olimpijski z Pekinu Estończyk Gerd Kanter przed Węgrem Zoltanem Kovago, liderem po pierwszych konkursach Diamentowej Ligi. Małachowski obronił pierwsze miejsce, jednak jego przewaga skurczyła się do jednego punktu. Za zwycięstwo w mityngu otrzymuje się cztery punkty.
Piotr Małachowski: Kurczę, miałem kłopoty koordynacyjne. Czułem bardzo dużą moc, a nie mogłem się pozbierać w kole. Po powrocie z Londynu zrobiłem w Spale dwa treningi techniczne i moje rzuty wyglądają znów bardzo ciekawie.
- Kilka tysięcy. Baaardzo dużo. Mam kłopoty koordynacyjne, bo po powrocie z ME nie zrobiłem treningów, aby wrócić do dobrej techniki, nastąpiło rozluźnienie. Poleciałem do Tallina na zawody, gdzie są dziwne warunki do rzucania, machnąłem 64 metry, czyli już było niedobrze. Po powrocie miałem spotkanie z ministrem [obrony narodowej Bogdanem Klichem, który awansował Małachowskiego na kaprala, oraz wręczył resortową nagrodę za osiągnięcia - 8 tys zł], musiałem pojechać do Wrocławia [gdzie znajduje się jednostka wojskowa dyskobola], więc nie zrobiłem kolejnych treningów. Rozjechała się technika. Te rzuty nie były znów takie tragiczne, kilka lat temu to by był rekord Polski, ale teraz...
Jak się zrobi kilka technicznych treningów, sytuacja wraca do normy. I u mnie ona wróciła. Mam nadzieję, że więcej takich konkursów jak w Londynie nie będzie.
- Jest bardzo mocny fizycznie, ale robi błędy techniczne. On nie rzuca, on pcha dyskiem. Dysk nie ma przy jego rzucie właściwej rotacji, nie leci płasko. Ale gdy wreszcie uda mu się zgrać każdy element w jednej próbie, znajdzie się w historii konkurencji jako jeden z najlepszych dyskoboli.
Kanter musi być mocniejszy psychicznie. W Kalifornii - tam miał 71,45 m - rzuca daleko, ale tam dodają mu chyba po kilka metrów, żeby poczuł się dobrze. Podczas konkursów nie wygląda najlepiej psychicznie, choć nigdy się do słabości nie przyzna, nawet trenerowi. W głowie musi mu mocno huczeć podczas konkursu czy na boisku rozgrzewkowym, bo to widzę gołym okiem.
U mnie stres też jest, też mnie zjada. Ale jak nie ma stresu, nie ma adrenaliny, jak nie ma adrenaliny, nie ma wyniku, jak nie ma wyniku... Więc też jest u mnie ciśnionko lekuchne.
- A u mnie jest trzech zawodników do zwycięstwa. Plan mam taki, żeby wygrać w Zurychu. Myślałem, co powiedzieć, gdy mnie zapytają, co bym wolał wziąć: diamenty czy gotówkę. Wcześniej były to tylko śmiechy, teraz szansa stała się realna. Nagroda za zwycięstwo wynosi 40 tys. dol. i naszyjnik wart 10 tys. Te diamenty są motywacją, nie będę oszukiwał - między zawodami przychodzą na ten temat myśli, że fajnie byłoby je zdobyć.
My, sportowcy, na zarabianie na życie mamy niewiele czasu. Ja mam idealną sytuację, bo Orlen zdecydował się zainwestować w lekkoatletykę i we mnie osobiście. Dla mnie to wielka pomoc i spokój w głowie, wiem, że Orlen mnie nie zostawi. Nawet jak mi coś się stanie, miałbym pieniądze na operację. Kupiłem mamie dom w Bieżuniu, remontujemy go. Zarabiam, choć oczywiście nie tyle, co piłkarze...
Tak więc nie o same diamenty chodzi, tylko o zwycięstwo i nawet jak nie wygram, to świat się nie zawali. Przecież dalej będę rzucać dyskiem.