Majewski szczerze ws. polskiej lekkoatletyki. "Część brutalnie zderzyła się ze ścianą"

Łukasz Jachimiak
- Mieliśmy sukcesy ponad stan. Tokio było wręcz cudem - mówi Tomasz Majewski, wiceprezes PZLA. Dwukrotny mistrz olimpijski w pchnięciu kulą mówi wprost o polskich zawodnikach na kończących się MŚ w Budapeszcie: "Część brutalnie zderzyła się ze ścianą". - To da taki efekt, że niektórzy ludzie wezmą się za robotę. Nie ma innej opcji - przekonuje Majewski w rozmowie ze Sport.pl.

W niedzielę w Budapeszcie skończyły się lekkoatletyczne mistrzostwa świata. W zaplanowanych na ostatni wieczór finałach mieliśmy dwa polskie akcenty - oszczepnika Dawida Wegnera (zajął dziewiąte miejsce) oraz damską sztafetę 4x400 m (szóste miejsce).

Zobacz wideo Natalia Kaczmarek zdobyła srebro na mistrzostwa świata. "Tu nie biega się po rekordy życiowe. To jest bieg na miejsca"

Na medale na finiszu mistrzostw nie mieliśmy szans. Kończymy je ze skromnym dorobkiem i z pytaniem, dlaczego tak wiele zmieniło się dla naszej lekkoatletyki od igrzysk olimpijskich w Tokio. W 2021 roku w Japonii nasi atleci zdobyli dziewięć medali, w tym aż cztery złote. Teraz mamy tylko srebro Wojciecha Nowickiego w rzucie młotem i srebro Natalii Kaczmarek w biegu na 400 metrów.

Łukasz Jachimiak: Na igrzyskach w Tokio mieliśmy dziewięć medali, na MŚ Eugene 2022 cztery, w Budapeszcie mamy dwa, to co będzie za rok na igrzyskach w Paryżu?

Tomasz Majewski: Zero.

Ty to powiedziałeś.

- Żartuję oczywiście. A mówiąc serio - było wiadomo, że w Budapeszcie nie zdobędziemy dużo medali.

Zgoda. I od razu pytanie: dlaczego już nas nie stać na więcej?

- Jedna rzecz to są oczekiwania społeczne, a druga to rzeczywistość. Mieliśmy sukcesy ponad stan. Tokio było wręcz cudem. Mamy swoją średnią wynikającą z potencjału i ona jest taka, jaka jest.

Czyli jaka jest ta średnia i jaki jest ten potencjał?

- Popatrzmy na Niemców i Francuzów. Niemcy nie zdobyli tu żadnego medalu, a Francuzi jeden [na sam koniec, w męskiej sztafecie 4x400 m]. A co powiecie o nich? Francuska czy niemiecka lekkoatletyka nie ma potencjału? Ma pewnie większy od naszego. I bardzo im zależy, przecież Francuzi za rok robią igrzyska. Ale do rywalizacji weszło tak dużo nowych krajów, że medale się inaczej rozkładają. Jest o nie dużo trudniej.

Za twoich zawodniczych czasów - wcale nie tak dawnych - Europa brała chyba dwa razy więcej medali niż dziś?

- To się zgadza. Jedna sprawa: nie ma Rosji. Druga: Stany idą bardzo mocno.

Stany to się po prostu mocno trzymają, natomiast mocno idą te nowe kraje, choćby karaibskie, coraz bardziej liczą się azjatyckie, coraz więcej jest mocnych przedstawicieli Afryki.

- Tak, kiedyś była Kuba, która miała dobrych trenerów i bazę dla lekkoatletów - jedną, bo jedną, ale miała. A teraz trenerzy z Kuby poszli w Karaiby, bo tam się zrobiło lepiej, dodatkowo te wszystkie małe kraje wysyłają na studia do USA zawodników i trenerów i idzie im coraz lepiej. Dlatego w czołówce są już nawet miotacze z Karaibów, czego za moich czasów nie było. Przez takie ruchy zaczynają się też w lekkoatletyce liczyć Indie czy Pakistan.

Trzeba sobie zacząć wyobrażać, jakie poruszenie w Indiach może wywołać to, że męska sztafeta 4x400 m weszła w Budapeszcie do finału. Jest strach, co to będzie, jak taki wielki rynek zacznie coraz poważniej trenować?

- Z ich potencjałem i z ich głodem medalowym faktycznie trzeba uruchomić wyobraźnię. Byłem w Indiach i widziałem, jaki to jest biedny kraj. Nie trzeba mi tłumaczyć, jak wielką szansą dla Hindusów jest sukces sportowy. My powoli stajemy się sytym państwem. Nawet jak mamy lekkoatletów z wielką motywacją, nawet jak oni bardzo chcą sukcesu, to i tak nie będą mieli takiego parcia, jakie mają ci przykładowi Hindusi, którzy nie mają w życiu nic i sport jawi im się jako szansa, żeby mieli wszystko. Z taką motywacją nigdy nie wygrasz. Widziałem, w jakich warunkach tam ludzie trenują. Rzucają z klepiska, biegają po klepiskach, mają więc naprawdę super wewnętrzny imperatyw, żeby z tego wyjść. Oni mogą diametralnie zmienić swoje życie, dlatego na pewno Indie czy Pakistan będą z biegiem lat coraz mocniejsze. Ten gość z oszczepu z Pakistanu - Arshad Nadeem - niesamowicie naciska na czołówkę. A Hindusów w finale w Budapeszcie mieliśmy już trzech. Neeraj Chopra [mistrz olimpijski i wicemistrz świata sprzed roku teraz w Budapeszcie wygrał] dał przykład. On jest bardziej europejskim produktem, od juniora miał porządnych trenerów i rozwijał stopniowo swój talent. I uruchomił wyobraźnię innych.

Coraz więcej znaczą kraje biedne, ale też bogaci atakują tam, gdzie ich nie było. Nasz młot, przez lata potężny, ustępuje pola młotowi kanadyjsko-amerykańskiemu.

- Tak, Kanadyjczyk Ethan Katzberg się znikąd nie wziął, tylko wziął się z Bondarczuka.

Niestety, Bondarczuk, były mistrz ze Związku Radzieckiego i później trener koksiarzy ze Związku Radzieckiego, to postać, która stawia czarny znak zapytania przy nowym mistrzu, Katzbergu.

- Ale Bondarczuk ma 83 lata i trudno podejrzewać, że robi złe rzeczy. Dał plany treningowe, a Katzberga dostrzegł Dylan Armstrong, mój kolega z kuli. Pamiętam, jak bardzo Dylana kontrolowano. Byliśmy kiedyś w Oslo, szliśmy gdzieś razem i agent z jego własnej, kanadyjskiej komórki antydopingowej zawrócił go, bo specjalnie przyjechał, żeby go sprawdzić. Od Dylana wiem, jak dobry program dla miotaczy zbudowała Kanada. W tym programie jest też Camryn Rogers, również mistrzyni z Budapesztu. W ogóle kanadyjska lekkoatletyka bardzo poszła do przodu, jest druga w klasyfikacji medalowej. Tam jest pomysł, jest dobra praca.

Z tego wszystkiego, o czym rozmawiamy, trzeba chyba wnioskować, że złote czasy dla naszej lekkoatletyki minęły i nie widać szansy, że wrócą?

- Wcale nie. Można trafić dobre pokolenie i dobre zawody tak jak to było w Tokio i można natłuc medali.

Ale u nas nie widać mocnego nowego pokolenia.

- Superpokolenie można trafić raz na ileś pokoleń. My nie jesteśmy Stanami, która mają niekończącą się produkcję lekkoatletów na uniwersytetach. U nich to się dzieje na tak wielką skalę, że u nas jest to nierealne. Ale my mamy następców. Mamy ludzi, którzy będą dochodzić do wyników.

Wymień kilka nazwisk.

- Powoli, spokojnie, nie będę nikogo przegrzewać.

Na młodzieżowych i juniorskich mistrzostwach świata raczej nie widać polskich dominatorów.

- Młodzieżówka nam akurat nie wyszła, ale w juniorach są ludzie, z których naprawdę coś może być. Są ludzie, jest materiał i są trenerzy, którzy robią dobrą pracę. Naprawdę.

A podstawa nam rośnie? Z każdym rokiem przybywa w Polsce lekkoatletów?

- Tak, z roku na rok ta liczba rośnie. Pandemia ten proces wstrzymała, a nawet zabrała nam jedną czwartą licencji, ale już to odrobiliśmy.

Ile tysięcy licencji zawodniczych wydał PZLA w ostatnim sezonie?

- 17 tysięcy.

A ile licencji było za twoich czasów zawodniczych?

- Nie pamiętam, ale pamiętam, że w PRL-u mieliśmy tylu lekkoatletycznych trenerów, ilu było zawodników, gdy trenowałem. Postęp jest. Są dzieciaki chętne do lekkoatletyki. Choć chłopców zabierają nam szkółki piłkarskie. My szkolimy więcej dziewczyn.

My mamy 17 tysięcy lekkoatletów, a ile mają Niemcy albo Francuzi?

- Francuzi bodajże 80 tysięcy. Tylko że oni mają trochę inne licencje, liczą z biegającymi amatorami. U nas jest coraz lepiej i cieszy nas, że dzieciaki zaczynają coraz wcześniej. Rodzicie szybciej posyłają dzieciaki na lekkoatletykę, bo widzą, że jesteśmy dobrym produktem - tanim, a budującym w dziecku wszechstronność, dającym podbudowę do wszystkich innych dyscyplin sportu.

W ilu miejscowościach w Polsce jesteście z programem "Lekkoatletyka dla każdego"?

- W ponad 600. Z każdym rokiem ta liczba rośnie. Rośnie też liczba klubów. I to jest super. One jeszcze nie są mocne, ciężar szkolenia jest na nas, na związku, ale chętnie pomagamy, szkolimy trenerów i będzie coraz lepiej. Jest też coraz więcej infrastruktury. Dzięki temu ciągle się zmniejsza odległość do miejsca zamieszkania do stadionu lekkoatletycznego i do klubu. Czyli dzieciaki mają na lekkoatletykę coraz bliżej, gdzie by nie mieszkały. I będzie coraz lepiej, bo gminy w całym kraju chcą z nami działać. A lekkoatletykę można robić nawet na małych stadionach przyszkolnych. To jest proces, który będzie owocował.

Wróćmy do tu i teraz - w Budapeszcie mieliśmy 67-osobową kadrę i nawet jeśli nie wszyscy wystartowali, bo byli rezerwowymi, to zaledwie kilka rekordów życiowych - bodaj pięć - pokazuje, że większość naszych reprezentantów nie przygotowała formy.

- Zawsze byliśmy krytykowani za to, że kadrę tniemy. Daliśmy tu wszystkim szansę. Naprawdę wszystkim. I mało ludzi ją wykorzystało. Część to zrobiła i bardzo fajnie, ale część nie. Te szanse daliśmy, bo uważam, że każdy powinien móc zostać olimpijczykiem. A kwalifikacje do igrzysk już przecież trwają. Na igrzyska będzie trudno się zakwalifikować, ale dajemy szansę. A że część się brutalnie zderzyła ze ścianą? To da taki efekt, że niektórzy ludzie wezmą się za robotę. Nie ma innej opcji. Za tydzień będzie nowy ranking, on dla niektórych będzie brutalny, będą duże spadki. Mam nadzieję, że to będzie otrzeźwienie, nowy impuls do pracy.

Najgorzej na tych mistrzostwach wyglądało chyba nasze 800 metrów pań i kula panów, bo w obu konkurencjach mamy przecież zawodników, którzy już coś znaczyli, a w Budapeszcie byli tylko tłem.

- Poziom w kuli jest najlepszy w historii, ale jeszcze można walczyć. Trzeba spróbować. To kompletnie nie był sezon Haratyka i Bukowieckiego, ale ich rekordy życiowe dawałaby tu medale. Czyli ciągle można.

Tylko że i Haratyk, i Bukowiecki są teraz o dwa metry gorsi od swoich rekordów.

- Bo w sporcie są różne okresy. Oni nie są na tyle starzy i wyeksploatowani, żeby nie wrócili na ten poziom. Nie skreślam ich. Ale trzeba wszystko przemyśleć i zrobić inaczej.

A co z chodem? Mistrz olimpijski Tomala i podwójna wicemistrzyni świata Zdziebło nie są teraz w czołówce, na domiar złego po pracy z częścią kadry Roberta Korzeniowskiego zrobiło się piekiełko wzajemnych oskarżeń o nieprofesjonalizm.

- My jako związek zrobiliśmy wszystko tak, jak powinniśmy - umożliwiliśmy współpracę, a gdy się okazało, że ona nie wypaliła, to ją zakończyliśmy. Wszystko odbyło się polubownie. A że teraz na mistrzostwach wyszły sprawy ambicjonalne, międzyludzkie? Na to my już nie mieliśmy wpływu. Te sprawy ambicjonalne i personalne to już naprawdę nie nasza sprawa. Nie przez PZLA to wybuchło.

Generalnie tego typu spraw jest w polskiej kadrze i wokół niej dużo mniej niż roku temu na MŚ w Eugene. Wyciągnęliście wnioski? Na to wygląda, choćby kiedy się patrzy, jak działa nowa postać w kadrze, czyli szef sędziów PZLA Filip Moterski.

- Filip robi dobrą robotę. Naprawdę nas odciążył. Wcześniej musieliśmy to robić ja i Krzysiek Kęcki [dyrektor sportowy i sekretarz generalny PZLA].

Dzięki Moterskiemu zawodnicy mają poczucie, że są zaopiekowani, że ktoś o nich walczy.

- Ale my zawsze o nich walczyliśmy.

Z ich reakcji wynika, że Moterski daje im większy spokój. Widzimy to każdego dnia mistrzostw.

- To dobrze. Protesty były składane zawsze, ale to super, że teraz mamy człowieka wyspecjalizowanego w tych sprawach i dołączenie Moterskiego do ekipy to na pewno była potrzebna optymalizacja. Na szczęście mamy na takie rzeczy środki. Dzięki temu pewne rzeczy są łatwiejsze.

Czyli budżet PZLA rośnie?

- Tak, to nie jest tajemnica. I środków budżetowych, i tych od sponsorów mamy więcej. Z ministerstwa dostajemy więcej pieniędzy, bo mamy coraz więcej programów. Robimy nowe rzeczy. I to pomaga całemu systemowi.

Co nowego robicie?

- Na przykład już systemowo pomagamy zawodniczkom, które przerwały kariery, bo są w ciąży [z tego powodu w Budapeszcie nie wystartowała Adrianna Sułek, a także Małgorzata Hołub-Kowalik, która kilka dni temu już urodziła dziecko]. Im utrzymujemy stypendia. Licząc, że wrócą, choć mam troje dzieci i wiem, jak jest, rozumiem, że ktoś może wrócić, a ktoś inny nie. W każdym razie mamy pomysły na rozwój pomocy dla mam, ale na razie jeszcze nie chcę przedstawiać szczegółów. Do niedawna pomagaliśmy nieformalnie, a teraz już działamy w oparciu o rozporządzenie i mamy pomysł na więcej.

Jesteś wiceprezesem PZLA, a za rok na igrzyskach będziesz szefem naszej misji olimpijskiej, pozwól więc na pytanie do ciebie w tej drugiej roli - co myślisz o takiej idei nowego szefa PKOl-u Radosława Piesiewicza, żeby mistrzów olimpijskich nagradzać kwotą aż 300 tysięcy złotych i jeszcze dodatkowo mieszkaniami? Mówiłeś o sukcesach ponad stan w lekkoatletyce, więc powiedz czy takie nagrody to nie byłoby dawanie czegoś ponad stan.

- Patrząc w jakim tempie prezes zbiera kolejnych sponsorów, wierzę w takie nagrody.

Szkoda, że ci sponsorzy to raczej kolejne spółki skarbu państwa, a nie prywatne firmy.

- Są obiecujące rozmowy również z prywatnymi firmami. A wizja nagrody w sporcie jest kluczowa. Wiecie, jakie nagrody są tu, na MŚ w Budapeszcie. Takie nagrody to dobry pomysł, jestem "za".

"I wznawiam karierę!"?

- Ha, ha, ha... Musi być wizja nagrody, szczególnie w sportach, w których jest dużo gorzej niż w lekkoatletyce. U nas sportowcy mają jak i gdzie zarobić, a kiedy rozmawiam na przykład z ludźmi z kajakarstwa, to bardzo ich cenię za medale mistrzostw świata, ale jest mi przykro, gdy się cieszą, że pierwszy raz od lat mają w ogóle jakiekolwiek nagrody finansowe. U nas na mistrzostwa bez nagród to nikt by nie przyjechał. Tu mistrz świata dostaje 70 tysięcy dolarów, a słyszę, że w innych dyscyplinach to jest 700 dolarów. Przecież u nas tyle to płacą na zawodach w każdej niemieckiej wsi, na piknikach.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.