"Dla lekarzy jestem wyrzutem sumienia". Polak ze złotem, choć po wypadku miał krwiaka mózgu

- Wydarzyła mi się bajka. Jak ktoś mnie pyta, jak do tego doszło, to odpowiadam, że wiem - mówi Paweł Januszewski. To jeden z najbardziej sensacyjnych złotych medalistów w historii polskiej lekkoatletyki. Jego historia jest wyjątkowa i inspirująca. A warto ją przypomnieć tym bardziej, że wydarzyła się w Budapeszcie, gdzie właśnie trwają lekkoatletyczne MŚ i że dziś od jej złotego końca mija 25 lat.

To było dokładnie 25 lat temu - 20 sierpnia 1998 roku na mistrzostwach Europy w Budapeszcie Paweł Januszewski sensacyjnie zdobył złoty medal w biegu na 400 m przez płotki. Po pasjonującej walce do ostatnich metrów pokonał Rusłana Maszczenkę i ustanowił nowy, fenomenalny rekord kraju (pobił go o 0,73 s). Rosjanin był w ścisłej światowej czołówce, a 26-letni wtedy Polak nigdy i nigdzie wcześniej nie zbliżył się do medalu wielkiej imprezy.

Zobacz wideo Pia Skrzyszowska zdobyła tytuł mistrzyni Polski, choć "biegi były słabe"

W październiku 1997 roku lekarze stanowczo radzili Januszewskiemu, żeby już skończył ze sportem. Biegacz nieprzytomny trafił do szpitala po tym jak w auto, którym podróżował, wjechała laweta. W wyniku wypadku u Januszewskiego zdiagnozowano krwiaka na lewej półkuli mózgu. A wyniki jego badań nie były dobre jeszcze wtedy, gdy wbrew lekarskich zaleceniom pojechał na ME i je wygrał.

Łukasz Jachimiak: "Czy się tego spodziewałem? Panie, ja tu o finał chciałem się bić, jeszcze w styczniu walczyłem z nadwagą, na jesieni chcieli mi robić trepanację czaszki po wypadku samochodowym" - ten cytat z pana sprzed 25 lat mówi dużo o tamtych wydarzeniach.

Paweł Januszewski: Ha, ha, powiedziałem całą prawdę! Wtedy w Budapeszcie wydarzyła mi się bajka.

Proszę tę bajkę przypomnieć młodszym kibicom i proszę o morał - dlaczego ona się wydarzyła?

- W październiku kończyłem sezon i wszystko się popsuło. Tak bardzo, że wydawało się, że wszystko w sporcie już się dla mnie skończyło.

Przypomnijmy: na samochód, którym pan podróżował jako pasażer wjechała laweta, w szpitalu zdiagnozowano u pana krwiaka na lewej półkuli mózgu i na kilka miesięcy właściwie przestał pan być sportowcem.

- Tak, lekarze nie pozwalali mi na żaden wysiłek. Kazali leżeć. Twierdzili, że to koniec mojej kariery. Na szczęście kiedy uparłem się, że nie zrezygnuję, że wrócę, to znalazł się jeden odważny, który wyraził zgodę na wznowienie treningów. To profesor Mirosław Ząbek. Tylko dzięki niemu nie skończyłem ze sportem i po wypadku przeżyłem w nim najlepsze rzeczy.

Po trzech-czterech miesiącach bez treningów zaczął pan pracować na powrót jakoś całkiem inaczej niż pracował pan przed wypadkiem?

- Przełom w mojej - nie lubię tego słowa, ale niech już będzie - karierze nastąpił nie przez przypadek. Jak ktoś mnie pyta, jak do tego doszło, to odpowiadam, że wiem. Potwierdził się kunszt mojego trenera, Janusza Iskry, teraz już profesora. Otóż zawodnicy nie doceniają roli wypoczynku, superkompensacji po całych sezonach, po latach ciągłego bodźcowania organizmu na wysokim poziomie. U mnie zadziałała dłuższa przerwa i jeszcze jedna rzecz. O niej też sportowcy zapominają. To determinacja do rozwiązywania problemów, z którą albo się rodzimy, albo którą wykształca w nas środowisko i suma doświadczeń. Jak przychodzą problemy, to jednych one motywują, jedni stają do konfrontacji, a inni ulegają. Teraz patrzę na to wszystko z perspektywy 50-latka i widzę, jaka to była bajka. Nie byłem już gówniarzem, miałem 26 lat, już trochę byłem w tym środowisku, startowałem na ME, MŚ, na igrzyskach, ale myślałem, że już osiągnąłem swój szczyt możliwości. A okazało się, że mam większy potencjał niż sądziłem. Stanąłem do konfrontacji z problemem, nie miałem nic do stracenia - tak na to patrzyłem - i wygrałem. Przede wszystkim dla mnie wielkim sukcesem było, że po takich problemach pojechałem na mistrzostwa Europy. Żeby na nie jechać, zrobiłem potrójną pracę.

Czyli to nie mit, że trenował pan po trzy razy dziennie.

- Tak było. Robiłem to myśląc nie o wyniku sportowym, tylko o powrocie. Walczyłem z nadwagą po nagłym nicnierobieniu, które nastąpiło po 26 latach aktywności, bo podobno od zawsze byłem bardzo aktywny, od początku życia. A jak już na mistrzostwa się zakwalifikowałem - w ostatniej chwili - to każdy start w nich był dla mnie świętem. Nie ma co też kryć, że finał ludzie pamiętają również dlatego, że w pamięci utkwił im komentarz pana Szaranowicza. I oczywiście dlatego, że Artur Partyka i Robert Korzeniowski to byli nasi pewniacy do medali i niespodzianką by było, gdyby nie wygrali swoich konkurencji, a ja sprawiłem sensację, bo sam nawet nie marzyłem o takich rzeczach. Choć uważam, że sportowcy powinni mieć cele a nie marzenia. Oraz że warto stawiać sobie najwyższe cele, bo najwyżej ich nie osiągniemy, co się więcej stanie? Jestem jeszcze z tego pokolenia polskich lekkoatletów, które dopiero zaczynało coś osiągać. Dziś nasi lekkoatleci są na fali, polska lekkoatletyka ma cały czas wyniki. A tamten Budapeszt był przełamaniem polskiej lekkiej.

Pan został pierwszym polskim mistrzem Europy od 16 lat, od 1982 roku.

- Tak, my się wtedy niby chcieliśmy porównywać do Wunderteamu, ale bardzo nieśmiało. A dziś nasi lekkoatleci czują się obywatelami świata, jeżdżą wszędzie, od nikogo nie czują się gorsi, patrzą na wszystko z zupełnie innej perspektywy.

Wspomniał pan komentarz Włodzimierza Szaranowicza i faktycznie on zrobił show, relacjonując pańskie ściganie się z faworyzowanym Rosjaninem Rusłanem Maszczenką. Ale chyba nie ma tego na YouTube, tam można obejrzeć pana zwycięstwo z włoskim komentarzem - proszę więc się przyznać czy ma pan ten swój złoty bieg zarchiwizowany na jakiejś kasecie VHS?

- Dla mnie to co było, to po prostu było. Ktoś mi niedawno podesłał, że TVP Sport przypominało tamte mistrzostwa. Ale zupełnie nie żyję tym, co było. Słabi żyją przeszłością, a ja mam ciągle coś do zrobienia, patrzę do przodu. Nie siadam wieczorami, nie opowiadam, nie wspominam. Nie jestem tego typu osobą.

Na gorąco po złocie mówił pan, że musi co pół roku powtarzać badania, że jeszcze nie jest dobrze. Cytuję z wywiadu, jakiego po złocie udzielił pan "Gazecie Wyborczej": "Krwiak się dobrze wchłonął. Wyniki badań nie są jednak do końca dobre. Mam zalecenie z COMS, żeby co pół roku powtarzać badanie ultratomograficzne. W poprzednim wykryto jakieś błędy".

- Było niedobrze, ale już o tym zapomniałem. W wieku 50 lat postanowiłem, że jeszcze będę triathlonistą, poszedłem się przebadać i wszystko było okej. Kilka triathlonów skończyłem, żadnych dolegliwości nie czuję.

A jak się czuli ci wszyscy lekarze, którzy mówili, że musi pan skończyć ze sportem, a później spotykali na badaniach człowieka, który postawił na swoim i został mistrzem Europy?

- Dla niektórych lekarzy jestem wyrzutem sumienia. Profesor Ząbek był jedynym odważnym.

Panie Pawle, pamiętam to jak przez mgłę, ale czy pojawiła się taka plotka, że pan po wypadku był nawet w stanie śmierci klinicznej?

- Tak, coś takiego faktycznie było. Ale to zdecydowanie za dużo powiedziane. Był moment, że w szpitalu mnie odcięło, odpłynąłem. Ale tylko straciłem przytomność, to wszystko.

Co pan dziś robi poza uprawianiem triathlonu? Kojarzę, że przez lata był pan ambasadorem, propagatorem biegania.

- Założyłem fundację "Wychowanie przez sport", robię akcje ogólnopolskie "Biegam, bo lubię" - to treningi lekkoatletyczne na stadionach, w ponad stu lokalizacjach. Robię też akcje "Chodzę, bo lubię" dla miłośników chodzenia z kijami. Jestem też dyrektorem w Instytucie Sportu, pracuję w Polsacie, jestem przy sporcie, robię też wiele imprez dla dzieci.

Powiedział pan, że nie lubi słowa "kariera", ale co pan miał, jeśli nie karierę? Złoto i brąz ME, piąte miejsce na MŚ, szóste na igrzyskach, a za rok 1998 był pan w plebiscycie na najlepszych polskich sportowców czwarty - za Korzeniowskim, Partyką i Gollobem, a przed Kusznierewiczem i Gołotą.

- No ładna czołówka, naprawdę! To było tylko przedłużenie tej bajki, która się wydarzyła w Budapeszcie. A słowa "kariera" nie lubię, bo dla mnie to była po prostu przygoda. Robiłem coś, co bardzo lubiłem robić. W wieku 15 lat byłem zapaśnikiem. Nagle pojechałem na zawody w lekkoatletyce. W biegu na 1500 m finiszowałem pierwszy, tylko że pomyliły mi się okrążenia, zrobiłem to o jedno za wcześnie i kiedy myślałem, że wygrałem, to inni pobiegli dalej. Ale wtedy trener ocenił, że mam duży potencjał. To był czerwiec. Pojechałem na jedno zgrupowanie, a już we wrześniu zostałem brązowym medalistą mistrzostw Polski na 300 m. Nie przypuszczałem, że po trzech miesiącach będę w kadrze, że to wszystko się wydarzy. Irytuje mnie, jak sportowcy mówią o wyrzeczeniach, o pocie, łzach. Wcale tak nie jest - jak się ktoś poświęca, to tak naprawdę rodzina sportowca. Ona musi się godzić na to, żeby sportowiec robił to, co lubi robić. Takie mam spojrzenie. Dla mnie to jedna, wielka przygoda.

Jaki będzie ten właśnie rozpoczęty Budapeszt dla polskiej lekkoatletyki? Nasza kadra jest liczna, 67-osobowa, ale pewniak do medalu to chyba tylko Wojciech Nowicki?

- W młocie mamy troje kandydatów, mogą być trzy medale - dla Nowickiego, Fajdka i dla Anity Włodarczyk. Natalia Kaczmarem może mieć medal na 400 metrów, a może też dziewczyny w sztafecie 4x100 m z pomocą Krysciny Cimanouskiej. Piotrek Lisek mnie zastanawia. Skacze równo i coraz wyżej.

5,87 m to rzeczywiście fajny wynik.

- Tak, On dostał parę obuchów, jest dojrzałym zawodnikiem, wie, że to ostatnie jego momenty - rok, może dwa. Myślę, że może powalczyć, że jego te rzeczy wzmocniły. Widzę w nim powrót i chyba nawet pewność siebie. I chyba to wszystko. W chodzie nie wydaje mi się, żebyśmy coś mieli. Ale może będzie tak jak ze mną, to by było najfajniejsze. Może ktoś wyskoczy. Może Pia Skrzyszowska? Chciałbym, żeby nasi byli źli, jak im nie wyjdzie, żeby się nie usprawiedliwiali. Czasami słyszę, że są zadowoleni nawet jak zajmą 160. miejsce. Oczywiście niektórzy stają i mówią "Mój problem, moja wina, nie jestem zadowolony" i tego jako kibic oczekuję - szczerości. Niech zrobią wszystko, co mogli tego dnia, niech się nie usprawiedliwiają, że kolka, śledziona, wątroba, że tor nie taki, że pod wiatr, że z wiatrem. To są sportowcy, to jest ich zawód, a ich przygotowania kosztują tyle, że kibice mają prawo od nich wymagać, żeby tego jednego dnia wydobyli wszystkie możliwości swojego organizmu.

Więcej o: