Michał Rozmys to już doświadczony biegacz, który w czołówce kończył starty na wszystkich wielkich imprezach. Na ubiegłorocznych MŚ w Eugene był 10., na ME w Monachium siódmy, a na igrzyskach olimpijskich w Tokio dwa lata temu zajął ósme miejsce. Teraz w Budapeszcie był dopiero 11. w swojej eliminacyjnej serii.
Szanse na dobre miejsce i awans (zapewniało go sobie sześciu najlepszych zawodników z każdego biegu) 28-latek stracił w połowie ostatniego okrążenia w wyniku zamieszania, do którego doszło przy krawężniku. - Poczułem, że ktoś mnie popchnął - mówił Rozmys dziennikarzom. Dodawał, że nie czuł się zmęczony, że przyjechał do Budapesztu przygotowany na dobre bieganie. Ale - niestety - faul któregoś z rywali nie pozwolił mu tego pokazać.
Rozmys liczył, że działacze Polskiego Związku Lekkiej Atletyki złożą protest. Tak się stało. Ale - niestety - sędziowie nie dostrzegli takiej winy rywali Polaka, by poszkodowanego dołączyć do półfinałów.
- Wytłumaczono mi, że nasz protest zostałby przyjęty, gdyby to się wydarzyło na ostatniej prostej. A że do zdarzenia doszło wcześniej, to uznano, że Rozmys miał jeszcze czas nadrobić dystans. Nie zgadzamy się z taką interpretacją. Złożyłem apelację do komisji odwoławczej. Czekamy - powiedział nam Filip Moterski, szef sędziów PZLA.
Komisja odwoławcza ostatecznie odrzuciła naszą apelację. Moterski przekazał, że to kończy sprawę. Rozmys ostatecznie odpadł z mistrzostw świata.
To był drugi protest złożony przez PZLA pierwszego dnia mistrzostw. Pierwszy - po eliminacjach sztafet mieszanych - sędziowie uznali. Polska skończyła tamten bieg na ostatnim miejscu po tym jak pod nogi ruszającej na ostatnią zmianę Patrycji Wyciszkiewicz-Zawadzkiej upadł reprezentant Niemiec. Polka nad nim przeskoczyła, ale zupełnie straciła rytm, niemal całkowicie stanęła i musiała na nowo się rozpędzać.
Więcej treści sportowych znajdziesz też na Gazeta.pl
Powtórki wideo z biegu Rozmysa pokazują, że on aż tak bardzo nie ucierpiał. Sędziowie, podejmując decyzję, mogli się kierować i tym, że teoretycznie nasz biegacz nie musiał próbować przesuwać się do przodu akurat tą częścią toru. Natomiast Wyciszkiewicz-Zawadzka znalazła się w takiej sytuacji, w której nie miała żadnego wyboru i zamiast od razu biec, najpierw musiała skakać.