Legenda zrezygnowała z pracy z polskimi lekkoatletami. "My chyba w Polsce mówimy różnymi językami"

Łukasz Jachimiak
- Włoch Massimo Stano, aktualny mistrz olimpijski i mistrz świata, prosi mnie, żebym oceniał jego start, a Łukasz Niedziałek nie ma czasu, żeby ze mną porozmawiać o swoim starcie. Cóż, każdy musi dojrzeć do tego, żeby być na odpowiednim poziomie jako zawodnik i żeby pracować z trenerem, który odpowiada temu poziomowi - mówi Robert Korzeniowski, który zrezygnował z prowadzenia polskich chodziarzy i na MŚ w Budapeszcie pracuje jako reporter Eurosportu. MŚ od 19 do 27 sierpnia, relacje na Sport.pl

W sobotę w Budapeszcie początek lekkoatletycznych mistrzostw świata. W pierwszej konkurencji - chodzie mężczyzn na 20 km - nie zobaczymy żadnego Polaka. O kryzysie w tej konkurencji mówi Robert Korzeniowski, chyba najwybitniejszy chodziarz w historii, który przez jakiś, niestety krótki, czas prowadził część naszej kadry.

Zobacz wideo Natalia Kaczmarek ze złotem mistrzostw Polski. "Moja pewność siebie jest wysoka"

Ale z Korzeniowskim rozmawiamy nie tylko o tym, że Dawid Tomala nie osiąga kolejnych sukcesów po złocie igrzysk olimpijskich i czy Katarzyna Zdziebło zdoła nawiązać do dwóch srebrnych medali MŚ z Eugene. Z czterokrotnym mistrzem olimpijskim, a dziś reporterem Eurosportu pracującym na tych mistrzostwach, omawiamy szanse Polaków na medale i pochylamy się nad kondycją polskiej lekkoatletyki.

Łukasz Jachimiak: Przyjechał pan na MŚ do Budapesztu jako reporter Discovery?

Robert Korzeniowski: Tak, mam barwy Eurosportu, ale będę pracował dla całej drużyny Warner Bross Discovery, m.in. też dla TVN 24.

A dla Polskiego Związku Lekkiej Atletyki już pan nie pracuje? Kadry chodziarzy już pan nie prowadzi?

- Pracę dla PZLA skończyłem w czerwcu. Po serii nieporozumień między mną a zawodnikami w postrzeganiu obowiązków, treningów, celów. Celów też życiowych, takich jak zdefiniowanie siebie w trakcie kariery sportowej przez Katarzynę Zdziebło. W końcu zdecydowałem, że nie będę dłużej zabiegał o to, żeby treningi były na moich zasadach. Rozeszliśmy się i tyle.

W mediach wybrzmiało to, że od Katarzyny Zdziebło oczekiwał pan pełnego zaangażowania w sport, a nie łączenia go z karierą w medycynie. Natomiast chyba nie było informacji, co się stało, że rozstał się pan też z rodzeństwem Niedziałków [chodzi o Olgę Chojecką z domu Niedziałek i o Łukasza Niedziałka].

- To była w pewnym sensie umowa pakietowa, bo ja dołączyłem do kadry jako trener na zaproszenie Katarzyny Zdziebło i to wokół niej budowałem całe otoczenie. Wszystko musi opierać się na dobrze funkcjonującej całej ekipie, na pełnym zaufaniu. Pod koniec maja rodzeństwo Niedziałków wystąpiło miernie w Pucharze Europy w Podiebradach. Olga była piętnasta tuż za Katarzyną, której start też był słaby, a Łukasz po szóstym kilometrze zszedł z trasy, więc nawet nie doszedł do mety. Mimo to oni nie chcieli podjąć się dalszej pracy na moich warunkach. Łukasz nie zdobył nawet kwalifikacji na mistrzostwa świata w Budapeszcie, zresztą obojgu brakowało wiary w sens pracy po nowemu i na zasadach właściwych dla zawodowców. Ja traktuję trening jako pracę, wyjątkową , ale jednak pracę. A skoro z zawodnikami mieliśmy problem różnego postrzegania treningu, to spotkałem się z kierownictwem PZLA. W bardzo dobrej atmosferze się rozeszliśmy.

Potwierdziłem gotowość pracy na rzecz rozwoju naszego chodu. Robię to z najmłodszymi zawodnikami. Uważam, że dzisiaj trzeba szukać nowego typu zawodnika wśród 12-16-latków i myśleć o sukcesie na igrzyskach olimpijskich Los Angeles 2028, a nawet Brisbane 2032. Bo dziś widzimy w kadrze zawodników w wieku 35+, którzy chodzą po to, żeby tylko zaznaczyć swoją obecność na mistrzowskich imprezach. Polska flaga dzięki nim na nich jest, ale sportowo nie ma to większego znaczenia. To jest dla mnie bardzo przykre. Zwłaszcza że mamy młodszych zawodników, którzy są w nich wpatrzeni i to od nich uczą się tak zwanego profesjonalizmu. A że niewiele dobrego z tego wynika, to uważam, że trzeba zreformować kadrę chodziarzy w takim stopniu, żeby była kadrą podobną do Włochów, Hiszpanów, Francuzów, nawet Irlandczyków. Jestem w stałym kontakcie z wieloma sportowcami i całymi kadrami. Mam z nimi znakomity, wspólny język.

Natomiast nam w Polsce zgubiła się cała generacja urodzona w połowie lat 90. i na początku 2000. Najlepszym dowodem miejsca w jakim nasza kadra się znajduje jest fenomen Mahera Ben Hlimy, który niestety nie zakwalifikował się na mistrzostwa w Budapeszcie, ale jest całkowicie spoza układu kadrowego, ciężko pracuje jako przedsiębiorca [ma tiry i firmę transportową], a zostaje mistrzem Polski, z powodów formalnych wymogów World Athletics nie kwalifikuje się na Drużynowe Mistrzostwa Europy, ale można śmiało powiedzieć, że jest dziś najlepszym mężczyzną w chodzie w Polsce i mając już potwierdzone przez światową federację prawo do reprezentowania Polski, będzie bez kompleksów walczył o numer jeden w nowej chodziarskiej mieszanej sztafecie na igrzyskach olimpijskich w Paryżu.

Niestety, kompletnie nie zagospodarowaliśmy sukcesu Dawida Tomali, który dwa lata temu został mistrzem olimpijskim. On z różnych przyczyn - zdrowotnych, ale też z powodu trudności z udźwignięciem sukcesu względem własnego zaangażowania w różne inicjatywy - nie zaznaczył swojej obecności w świecie wielkiego sportu przez dwa lata od złota z Tokio. W Budapeszcie wystąpi, ale nic nie wskazuje na to, że w jednej z głównych ról. Jadę to relacjonować z perspektywy dziennikarskiej i muszę powiedzieć, że paradoks polega na tym, że więcej wglądu mam w światowe chodzenie niż to nasze, krajowe. My chyba w Polsce mówimy różnymi językami. Włoch Massimo Stano, aktualny mistrz olimpijski i mistrz świata, prosi mnie, żebym oceniał jego start, a Łukasz Niedziałek nie ma czasu, żeby ze mną porozmawiać o swoim starcie w tych samych co Włoch Drużynowych Mistrzostwach Europy na 20 km. Cóż, każdy musi dojrzeć do tego, żeby być na odpowiednim poziomie jako zawodnik i żeby pracować z trenerem, który odpowiada temu poziomowi.

Powiedział pan tyle, że już chyba nie muszę pytać, jak bardzo byłby pan zdziwiony jakimś medalem dla Polski w chodzie. Katarzyna Zdziebło rok temu w Eugene zdobyła dwa srebra mistrzostw świata, ale teraz nawet ona nie powalczy o podium, bo nie poszła w sport na całość?

- Kasia w tej chwili melduje całemu światu, że się cieszy, że wychodzi na trening, a to jest trochę za mało. Jak się przegrywa pod koniec lipca w mistrzostwach Polski o 15 sekund na dystansie 5000 m z Olgą Chojecką , dobrą zawodniczką i naszą reprezentantką na MŚ zajmującą 25. miejsce w rankingu, to w to niespełna miesiąc później na mistrzostwach świata raczej nie ma co sobie wyobrażać, że się nawiąże się walkę z liderkami tabel takimi jak Perez, Yang czy Garcia. Byłoby to przedziwne.

Czasami tak jest, że zawodnik wspina się na szczyt, jest znakomity, ale później coś zmienia. W ubiegłym roku ja Katarzynie bardzo pomagałem, na jej prośbę układałem jej trening w bezpośrednim przygotowaniu do startów w Oregonie. W tym roku jednak ona sama stwierdziła, że ma potrzebę innego "eksperymentowania". Ja zawsze wspieram innowacje, ale muszą one być częścią planu, a nie zalążkiem chaosu. Sport lubi porządek i jakąś przewidywalność w planowaniu. Myślę, że dopóki sama sobie nie odpowie, jak bardzo chce być sportowcem i na jakim poziomie, dopóty nikt nie będzie w stanie jej pomóc poza nią samą. Niestety, zupełnie się tu nie spodziewam medalu. Boże, jak bardzo chciałbym się mylić! Naprawdę. Ale jakaś miła niespodzianka może nas spotkać chyba tylko ze strony Olgi Chojeckiej, bo ona się troszkę odczarowała, zauważyła, że może wygrywać z Katarzyną Zdziebło, że jest dobra. Szkoda tylko, że Olga nie jest obstartowana na poziomie światowym. Ale nasi zawodnicy w ogóle się nie pokazują na światowych mityngach, ich tam nie ma, oni sobie siedzą w Spale, startują na bezpiecznych zawodach krajowych i trudno ich z kimkolwiek porównywać.

Proponuję zamknąć już wątek chodu i - nomen omen - przejść do innych konkurencji. Rok temu na MŚ w Eugene poza dwoma srebrnymi medalami Katarzyny Zdziebło mieliśmy jeszcze złoto Pawła Fajdka i srebro Wojciecha Nowickiego w rzucie młotem. Zgodzi się pan, że jeśli wtedy ktoś narzekał na mało polskich medali i tęsknił za wynikiem jak z igrzysk olimpijskich w Tokio, gdzie nasi lekkoatleci wywalczyli aż dziewięć miejsc na podium, to teraz taki ktoś może narzekać jeszcze bardziej i zatęsknić jeszcze mocniej?

- Ile miał pan lat 20 lat temu?

Dwadzieścia.

- To pewnie pamiętam pan Paryż?

Pamiętam.

- Z tamtych mistrzostw wróciłem jako rekordzista świata i jedyny polski medalista. Osobiście się tym cieszyłem, ale cała reprezentacja nie spisała się na miarę oczekiwań. Przy czym wtedy nie było aż tak wielkich oczekiwań od polskiej lekkoatletyki, jak dziś. Wtedy my jeszcze nie przyzwyczailiśmy kibiców do zdobywania worków medali.

W Tokio był worek polskich medali największy na igrzyskach w historii, a dziś, zaledwie dwa lata później, mamy historię pod tytułem "Jak Wojtek został strażakiem", bo tak naprawdę z tabel z tegorocznymi najlepszymi wynikami na świecie wynika, że z całej naszej kadry tylko Wojciech Nowicki jest faworytem do medalu.

- Tak, mamy pewniaka Wojtka i mamy nadzieję, że jednak on nie będzie gasił pożaru w drużynie, tylko że będzie miał dobre towarzystwo. Chyba najmocniejsze papiery na zdobycie drugiego medalu dla Polski ma Natalia Kaczmarek w biegu na 400 metrów.

Zdecydowanie.

- Zwłaszcza po wycofaniu się kontuzjowanej Sydney McLaughlin-Levrone, w tym roku najszybszej biegaczki na świecie. Natalia jest w takim top 4, choć szczerze powiedziawszy, na tym dystansie jest kociołek z aż ośmioma-dziewięcioma zawodniczkami na bardzo zbliżonym do siebie poziomie. Wierzę w Natalię dlatego, że ona ma znakomite doświadczenie startowe. Myślę, że nie wystraszy się nikogo. Już w tym roku wygrywała biegi w Diamentowej Lidze i nikogo się nie bała. Ale przed Natalią mamy wynikowo trzy zawodniczki, a za nią dwie kolejne bardzo blisko. Różnica 0,1-0,2 s to jest bardzo niedużo, zwłaszcza w turniejowym bieganiu [przed finałową walką o medale trzeba jeszcze przejść eliminacje i półfinał]. Jednak myślę, że jako super odważna dziewczyna będąca na fali wznoszącej i porównywana już do Ireny Szewińskiej Natalia da nam drugi medal. Bardzo szkoda, że tym razem Natalia nie powalczy o medal w sztafecie, bo po latach sukcesów tej sztafety tym razem ona zdecydowanie nie jest medalodajna [z powodu kontuzji w Budapeszcie nie wystartują Anna Kiełbasińska, Justyna Święty-Ersetic i Iga Baumgart-Witan, zabraknie też Małgorzaty Hołub-Kowalik, która jest w ciąży].

Trzeciego medalu dla Polski upatruję u Anity Włodarczyk. Jej ósma pozycja w światowym rankingu i późna kwalifikacja do mistrzostw może na to nie wskazują, ale mam nadzieję, że powtórzy się scenariusz z Tokio. Wtedy tak jak teraz Polskę w drużynowych mistrzostwach Europy reprezentowała nie ona, tylko Malwina Kopron, wtedy też forma Anity była długo bardzo średnia, ale wznosząca. Teraz wszystko podobnie wygląda i mam nadzieję, że prowadząca w światowym rankingu Brooke Andersen i uważana za drugą faworytkę DeAnna Price znów będą mówiły do Anity "proszę pani".

Liczy pan nawet na złoto dla Anity Włodarczyk?

- Tu jestem bardzo ostrożny w oczekiwaniach. Tym razem ona nie wejdzie do koła w pozycji dominatorki. Ale może się okazać regulatorką. Medal byłby Anicie bardzo potrzebny z punktu widzenia mentalnego. Za rok będą igrzyska w Paryżu i wiem, jak Anita się do nich przygotowuje. Rozmawiałem z nią na ten temat - ona trenuje tylko tyle, ile potrzeba i startuje tylko tyle, ile potrzeba. Ona dokładnie celuje w szczyt formy na określony czas. Anita jest bardzo zrównoważona emocjonalnie, bardzo wierzy w siebie i mam nadzieję, że to przyniesie efekt i w Paryżu, i już teraz, w Budapeszcie.

Mamy jeszcze enfant terrible polskiego rzutu młotem. Chciałoby się, żeby Paweł Fajdek zdobył swój szósty tytuł mistrza świata, ale to by oznaczało, że złota nie wywalczy Wojciech Nowicki, którego do złota typujemy. Niemniej jednak lubimy historię i wielokrotnych zwycięzców. Tylko że Paweł Fajdek jest na fali wznoszącej, ale to nie jest stabilna forma i nie wiemy, na co go będzie stać. Zwłaszcza że on wielokrotnie pokazywał swoją chimeryczność w kwalifikacjach. Tu może się wydarzyć wszystko - może być medal, a może być trzy razy siatka w kwalifikacjach i koniec.

Gdyby Fajdek wygrał w Budapeszcie, zdobyłby szósty z rzędu tytuł mistrza świata, czym w historii lekkoatletyki mógł się pochwalić tylko Siergiej Bubka.

- Szóste złoto może też wywalczyć Shelly-Ann Fraser-Pryce w biegu na 100 metrów.

Tak, ale to nie byłoby szóste złoto z rzędu. Czy bardziej życzy pan Fajdkowi tego, żeby się zrównał z Bubką, czy jednak Nowickiemu tego, żeby w Budapeszcie zrobił to, co pan osiągnął jako pierwszy w historii polskiej lekkoatletyki? Wyjaśnimy czytelnikom - w 1998 roku w stolicy Węgier zdobył pan złoto mistrzostw Europy i w ten sposób miał pan w swoim dorobku już wszystkie możliwe tytuły - po złocie olimpijskim z 1996 roku i złocie MŚ z 1997 roku. Nowicki ma złoto olimpijskie i złoto ME, brakuje mu tylko złota MŚ. Jeśli w Budapeszcie je dołączy, to zostanie trzecim polskim lekkoatletą - po panu i po Anicie Włodarczyk - ze wszystkimi możliwymi mistrzostwami.

- Ale mi pan dał diabelską alternatywę! Cenię sobie obu naszych młociarzy i jako dziennikarz, jako ekspert sportowy, chciałbym i jednej, i drugiej historii. Myślę, że świat bardziej by zwrócił uwagę na szósty tytuł Pawła Fajdka i że on po zwycięstwie stałby się globalnym bohaterem. Natomiast my potrzebujemy naszych pewniaków, liderów, którzy wezmą swoje i pokażą innym, że można z roku na rok trzymać najwyższy poziom. Wojtek jest nam absolutnie niezbędny jako role model [wzór do naśladowania]. Szkoda, że oni nie mogą wygrać ex aequo, choć w lekkoatletyce ex aequo jest przecież dopuszczalne.

Niestety, nie w rzucie młotem. Tu przy równych najlepszych rzutach decydujące byłyby drugie najlepsze próby.

- Oczywiście, tak sobie tylko gdybamy. Myślę, że pięć tytułów mistrza świata to dla Pawła też jest bardzo dużo i że kiedyś ta passa musi się skończyć. Chociaż nie wiem - dla dramaturgii, dla takiego scenariusza, dobre by było, że Paweł znów wygrywa mistrzostwa świata, a za rok na igrzyskach w Paryżu Wojtek chce się odegrać. Wtedy ta rywalizacja nabrałaby ogromnej pikanterii.

Na pewno chcielibyśmy ich takiej rywalizacji jak rok temu w Eugene, ale jednak tuż przed Budapesztem tegoroczne tabele pokazują nam, że Nowicki z wynikiem 81.92 m jest zdecydowanie najlepszy na świecie, a Fajdek ma dopiero dziewiąty wynik i to jego 78.10 m to pewnie byłoby zdecydowanie za mało na jakikolwiek medal.

- To prawda, ten wynik Fajdka niewiele mówi.

A co pan powie o tym, że w Budapeszcie zabraknie aż tak wielu gwiazd naszej lekkoatletyki? Martwi się pan, że pogubiliśmy medalistów z Tokio nie tylko z przyczyn zdrowotnych? Wspomniał pan, że mistrzostwa nie potwierdza Tomala, to samo można powiedzieć choćby o Patryku Dobku, który został rewelacją 800 metrów i zdobył brąz, po czym przestał się liczyć.

- Nie ma też choćby Kajetana Duszyńskiego ze złotej sztafety mieszanej [on w Budapeszcie jest, ale nie jest w wysokiej formie] i Darka Kowaluka. Jest kłopot. Ja już wtedy, zaraz po Tokio, stawiałem tezę, że powinniśmy mieć społeczny program wspierania naszych talentów w ich dalszej drodze życiowej. To może brzmi pompatycznie, ale już tłumaczę, o co chodzi. W Tokio nasi lekkoatleci zdobyli dziewięć medali, a grono medalistów było przecież jeszcze większe niż liczba medali [bo złoto Polska wywalczyła w sztafecie mieszanej 4x400 m, a srebro w damskiej sztafecie 4x400 m]. Niestety, my im się daliśmy rozejść samopas. I potem wytykaliśmy palcami, że ktoś się tu czy tam pokazuje, że ktoś akurat stawia na życie rodzinne, jak Patryk Dobek. A skąd ci ludzie mieli wziąć doświadczenie, jak żyć z medalem i to takim medalem, olimpijskim? Nie każdy był już wcześniej mistrzem jak Anita Włodarczyk czy Wojtek Nowicki. Bardzo żałuję, że nie do końca wspieramy naszych sportowców w tym, żeby oni dalej mogli się skupiać głównie na sporcie. Że zostawiamy ich na rozdrożu.

Zwróćmy też uwagę na to, że przez covid mamy przedziwny cykl, bo dopiero co były igrzyska, a już jesteśmy w roku przedolimpijskim. Z powodu igrzysk w Tokio w 2021 roku i igrzysk w Paryżu w 2024 roku sportowcy nie zdążyli nawet złapać oddechu, a już startowali w mistrzostwach świata. Z różnym skutkiem. A to że kobiety rodzą dzieci jest oczywiście normalne i miejmy nadzieję, że niedługo będziemy się cieszyli z powrotów do sportu mam. Tu problemu nie ma. Natomiast dramatyczne jest to, że się nam gubią takie postaci jak Tomala czy Dobek. To powinno nam wszystkim dawać do zastanowienia. Wiele mówimy o dwutorowej karierze, o rozwijaniu się sportowca w sposób równoważny sportowy, zawodowy i życiowy, ale zapominamy, jak ważne jest zarządzanie sukcesem. W sposób naturalny pomagamy komuś, kto przegrywa, bo wtedy to boli, bo trzeba się podnieść, ale usypiamy wtedy, kiedy ktoś wygrywa, bo uważamy, że jest nieśmiertelny i sam sobie pomoże, jakby co. Bo przecież jest zwycięzcą. A wygranie czegoś jest bardzo często początkiem kryzysu. Z całą pewnością mamy problem.

Pomyślmy czy jesteśmy przygotowani jako społeczeństwo na to, że złoty medal zdobywa Pia Skrzyszowska? Uważam, że nie. Pia sama by pewnie nie odleciała, ale my byśmy jej zadania nie ułatwili, bo w naszym sporcie powtarza się ten problem kryzysu po sukcesie. Spójrzmy choćby na łódkę wioślarek, które zdobyły w Tokio srebro. Dziś tej łódki nie ma, sukces je zmiażdżył. To jest efekt pewnego procesu, a nie jakaś niespodzianka. To jest temat dla psychologów, socjologów i metodyków sportu.

Wyobraźmy sobie, że Pia Skrzyszowska za rok w Paryżu zostaje mistrzynią olimpijską. Co możemy wtedy zrobić, żeby jej pomóc pozostać na szczycie? Jakie konkretne działania można by było wtedy wprowadzić, jaką pomoc dać Pii?

- Duże federacje mają w swoich szeregach specjalnych oficerów bardzo często rekrutujących się z byłych zawodników. Oni są takimi postaciami wspierającymi rozwój karier swoich młodszych kolegów. Oni są od załatwiania wielu spraw życiowych, od doradzania, a czasami od pogrożenia palcem. Mam wrażenie, że nasi zawodnicy powinni jednak mieć takie wrażenie, że są w pracy i mają nad sobą jakiegoś dyrektora czy menedżera. Oni nie powinni mieć wrażenia, że uprawiają indywidualną twórczość oderwaną od struktury. Warto mieć się do kogo uciec, poradzić. Akurat Pia Skrzyszowska jest całkiem dobrze zbudowaną postacią, ona ma się u kogo poradzić, ale generalnie trudno jest wiedzieć, jak dalej żyć po sukcesie, jak go udźwignąć, jak dobrze wyważyć proporcje. Bardzo często sportowcy wracają do swoich regionów i są zalewani lokalną sławą. Bardzo często nie potrafią tego udźwignąć i w efekcie siedzą na końcu świata i tylko oglądają, co o nich piszą w mediach albo jak reaguje Instagram. Dobry zespół psychologów sportu i coachów biznesowych bardzo by się takim mistrzom przydał.

A jak pan sobie radził z sukcesami? Panu chyba udało się ominąć pułapki i dzięki temu aż tyle pan wygrał?

- Miałem bardzo trudny moment. Kiedy w 2000 roku zdobyłem dwa złote medale olimpijskie, to ja nie mogłem oddychać po prostu.

To przenośnia?

- Przenośnia. Tyle się działo wokół mnie, że czekałem już tylko do gali mistrzów sportu, żebym po niej mógł wyjechać i spokojnie trenować oraz panować nad tym, co się dzieje. Bardzo dobrze się stało, że gdy przyszła zima, to Adam Małysz zaczął wygrywać. Dzięki temu trochę mi odpuszczono. Ale miałem też swoją konstruktywną sferę ucieczki, bo mogłem wyjechać do Francji, być na innym terenie, w środowisku mi sprzyjającym, w swoim klubie. Tam wróciłem do swoich codziennych zajęć. Dzięki temu w Edmonton w 2001 roku znów byłem mistrzem świata. Pamiętam taką statystykę, że w Kanadzie tylko siedmioro z nas, ze wszystkich mistrzów olimpijskich z Sydney, wygrało mistrzostwa świata. Zaledwie 10 miesięcy po igrzyskach to było ogromnie trudne zadanie. Wymagało skupienia, antycypacji. Tego nie można zostawiać improwizacji, wtedy to się nie uda.

Więcej o: