Kamila Skolimowska miałaby dopiero 40 lat. "Oby nie zadzwonił jej numer. Wtedy będzie zawał"

Jeszcze przed 18. urodzinami została mistrzynią olimpijską. Najmłodszą w historii polskiego sportu. Dziś Kamila Skolimowska skończyłaby 40 lat.

Kamila Skolimowska zmarła w wieku zaledwie 26 lat z powodu zatoru tętnicy płucnej. Spowodowała go nierozpoznana zakrzepica. 18 lutego 2009 roku mistrzyni rzutu młotem zasłabła na treningu w Portugalii. Lekarze reanimowali ją przez godzinę, ale bez powodzenia. Skolimowska była duszą towarzystwa i jej stratę odczuliśmy wszyscy. Wyjątkowo wspominają ją inne gwiazdy polskiej lekkoatletyki.

Przypominamy wspomnienia przyjaciół Skolimowskiej, które opublikowaliśmy na Sport.pl w 2019 roku, w 10. rocznicę śmierci Kamili.

Zobacz wideo Tak nowy trener odmienił kadrę polskich skoczków. "Zrozumieli, że nie muszą czarować, żeby odnosić sukcesy"

Komar w spódnicy

Mówi Szymon Ziółkowski, mistrz olimpijski w rzucie młotem:

- Kamila zmarła dzień przed Tłustym czwartkiem. Pamiętam, jak w tamtą środę przez całą drogę na trening z hotelu na stadion zastanawiała się, skąd ona wytrzaśnie w Portugalii pączki, żeby zorganizować wszystko tak, jakbyśmy byli w Polsce. Już wtedy niespecjalnie się czuła, ale nie myślała o tym, tylko jak zawsze zajmowała się czymś innym.

Nasze drogi zeszły się po igrzyskach. W Sydney [2000 rok] oboje zdobyliśmy złote medale, ale wtedy byliśmy zawodnikami różnych trenerów. Później trenowaliśmy razem. Był taki czas, że przez pół roku siedzieliśmy na Białorusi, u trenera Zajcewa, z którym pracowaliśmy po tym, jak nie chciał nas dalej prowadzić trener Cybulski. To był trudny czas. Białoruś jest egzotyczna, to jest taka dawna Polska, do której nigdy byśmy nie chcieli wracać. Trafiliśmy tam w lutym, było minus 20 stopni Celsjusza, czyli dla miejscowych normalne warunki, a dla nas bardzo trudny czas na treningi. W szoku byliśmy, gdy przy minus 15 stopniach w Nowopołocku odbyła się impreza nazwana pożegnaniem zimy, a ludzie na głównym placu porozkładali koce, posiadali na nich oraz na sankach, wyciągnęli flaszki i się bawili. To była taka zima, jakie znamy z kronik filmowych – z wywożeniem wywrotkami śniegu do rzeki, z tunelami wyżłobionymi w śniegu. A białoruscy zawodnicy, zupełnie się nie przejmując, rzucali sobie ubrani w zwykłe rajtki.

Myśmy na tę Białoruś pojechali prosto z Portugalii, więc tym trudniej było nam się przestawić. Również dlatego, że byliśmy w ładnym kraju, w którym wszystko było poukładane, a trafiliśmy do kraju, o którym tak się powiedzieć nie da. Jak tam przyjechałem po raz ostatni i zobaczyłem ten nasz hotel, zresztą najlepszy w mieście, to aż mi się łzy zakręciły w oczach, że to już ostatni raz i więcej nie będę musiał tam jeździć. Do uprawiania rzutu młotem było wszystko, nieważne, że brudne, toporne. Ale reszta była okropna. Szef sali, w której zjadaliśmy posiłki, był pułkownikiem KGB, pokoje, w których mieszkaliśmy nie dosyć, że miały podsłuchy, to jeszcze kamery były pomontowane, bo my byliśmy innostrańce, czyli zagraniczni i trzeba było nas śledzić. Klimat z filmów szpiegowskich i jednocześnie z filmów Barei. Odprawa na lotnisku? Komputera nie ma, pani wypisuje boardingi ręcznie. Ja to wszystko wspominam trochę narzekając i trochę się śmiejąc, ale wtedy oboje wiedzieliśmy, że pracujemy, więc jak trzeba, to też się poświęcamy i staramy się zrobić wszystko, żeby w Atenach bronić tytułów z Sydney, co się nam, niestety, nie udało.

Nie byliśmy takimi zawodnikami, a już Kamila w szczególności nie była taką zawodniczką, która na cokolwiek narzekała. Ona zawsze była uśmiechnięta, ona zawsze miała mnóstwo koleżanek i kolegów wokół. Gdzie byśmy nie pojechali na zgrupowanie, to połowa ludzi tam już obecnych znała Kamilę.

Ona przyciągała ludzi, z każdym szukała kontaktu. Bywało przez to śmiesznie. Pamiętam, jak w Spale szliśmy przez „Kiszkę", czyli starą halę między starymi siłowniami, i na tej „Kiszce" byli niepełnosprawni, którzy przyjeżdżali do Spały uczyć się poruszać wózkami w trudnym, miejskim terenie. Akurat jak my szliśmy, to mieli zajęcia na materacach, więc leżeli. Kama przechodząc rzuciła do nich: „Nie leżymy, nie leżymy, chodzimy, zwiedzamy!". Dopiero po chwili się zorientowała, że oni wszyscy mają zaparkowane wózki. Powiedziała tylko „Ups" i poszła dalej, wzbudzając powszechną wesołość. Nikt jej złego słowa nie powiedział. Ona miała wielki dystans do wszystkiego. I nigdy się nie nudziła.

Wielka szkoda, że Kamy nie ma już od tylu lat. Kamila to był Władysław Komar w spódnicy. Takich postaci w polskim sporcie bardzo brakuje. A gdyby oni żyli w tym samym czasie i razem się dobrali, to już w ogóle byłaby rewelacja.

Liza Minnelli, która kazała spać w garażu

Mówi Robert Korzeniowski, czterokrotny mistrz olimpijski w chodzie:

- Złoty rzut Kamili na igrzyskach olimpijskich w Sydney wypadł wtedy, kiedy ja stałem na podium i grano mi hymn. To nas na zawsze połączyło. A połączenie było tym silniejsze, że w trakcie tamtych igrzysk mieszkaliśmy w jednym domku.

Ja już byłem zawodnikiem mocno zaawansowanym (32 lata), ona była 18-latką. Była z nami też m.in. niedoszła medalowa sztafeta 4x400 m. Myślę, że to był nieprzypadkowy dobór, że kocioł grafikowy tak zamieszał, żeby doświadczeni zawodnicy byli z młodymi i żeby razem stworzyli wspólnotkę. W naszej było tak wesoło, że chcąc się dobrze wyspać przed startem na 50 km, musiałem pójść do garażu, musiałem się po prostu wyprowadzić. A Kamila – uwaga – w tym wszystkim mocno uczestniczyła. To nie była przejęta juniorka, która przyjechała na igrzyska i przepraszała, że jest, która myślała, jak tu się do kolegów wkupić. Absolutnie. To była dziewczyna bardzo ofensywna jeśli chodzi o urok osobisty. Chciała zaznaczać swoją obecność i robiła to bardzo skutecznie. Dzięki takiemu podejściu została naszą najmłodszą mistrzynią olimpijską w historii.

Zawsze będę pamiętał, jak Kamila nas kokietowała. To z całą pewnością była największa kokieciara w naszej lekkiej atletyce. Młociarki, miotaczki to generalnie kobiety przepotężne, a Kamila miała taką dziewczęcość, że była jakby zawieszona między baletem a młotem.

Pamiętam też, jak razem pojechaliśmy na Litwę do sanatorium. W Druskiennikach poszliśmy do dyskoteki, bawiliśmy się w przeróżne figury choreograficzne i nikt nie tańczył jak Kamila. Odegrała kabaret Lizy Minnelli, z krzesłem. Zrobiła to znakomicie. To jest absolutnie bezcenne wspomnienie. Kamila miała tyle wdzięku i taki brak jakichkolwiek kompleksów, że ze swoich rozmiarów robiła olbrzymi atut.

Muszę powiedzieć, że miała też maleńką przywarę, choć może to wcale nie jest przywara. Tak bardzo lubiła jeść, że nawet jak jechaliśmy z Druskiennik do Wilna, to 120 kilometrów było dla niej za długą podróżą, by nie zrobić przerwy. „Wiesz co, Robercik, zatrzymajmy się tutaj, najpierw sobie zjedzmy, a później możemy pójść do kina czy gdzie tam chcemy" - słyszałem. Naprawdę bardzo mnie bawiło, jak ona pilnowała, żeby tylko nie zgłodnieć.

Mistrzyni pokory i skracania dystansu

Mówi Marek Plawgo, medalista MŚ i ME w biegach na 400 m przez płotki i w sztafecie 4x400 m:

- Środowiska specjalistyczne są zwykle grupami hermetycznymi. Dlatego jak ktoś z zewnątrz przychodzi do grupy lekkoatletów, to poza przełamaniem własnego oporu często musi też przełamać opór tej grupy. Miałem kiedyś znajomą, która odwiedziła mnie w Spale, gdzie byłem na zgrupowaniu. Ja musiałem pójść na zabiegi, na trening, więc ona została sama, czekała na mnie. Powiedziała, że jakoś ten czas sobie spędzi.

Proszę sobie wyobrazić, że kiedy Kamila zobaczyła siedzącą samotnie osobę, to nie wiedząc, że to moja znajoma, podeszła, zaprosiła ją do grupy. Grupa bawiła się doskonale, nawet nie zauważała mojej znajomej, poza Kamilą. Kamila była dobrym duchem każdego towarzystwa. Zawsze skracała dystans w kontakcie, była megapozytywna. Ona nadawała ton grupie, wprowadzała świetny klimat.

Jak do mojej znajomej dotarła wiadomość, że Kamila zmarła, to ona od razu przypomniała mi tamtą sytuację ze Spały.

Kiedy poznałem Kamilę, ona już była wielka, a ja raczkowałem. Mimo to dostawałem od niej kartki pocztowe z imprez mistrzowskich. Mam te kartki do dzisiaj. Nasza znajomość wydawała się luźna, zawarta na jakimś obozie, a Kamila o nią bardzo dbała. Ona dbała o wszystkich dookoła, nie pozwalała nikomu być zdystansowanym, a przecież już była wielką mistrzynią. Po prostu dusza człowiek.

Łapałem się na tym i ciągle się łapię, że kiedy mamy kolejne rocznice jej śmierci, to jest pewien smutek, jest nostalgia, ale przede wszystkim jest uśmiech na mojej twarzy. Doskonale pamiętam, jaka Kamila była, więc myśląc o niej, nie umiem się nie uśmiechać. Pierwsze skojarzenie z Kamilą jest zawsze pozytywne, dopiero po chwili przychodzi smutek, że jej już nie ma.

Swój najcenniejszy medal Kamila zdobyła, zanim zaczęła o nim marzyć i naprawdę znać jego wartość. Jak się coś takiego ludziom przytrafia, to różnie się później ich losy toczą. Bywa, że wtedy stają się pozbawieni zdrowego rozsądku, że im odbija sodówka. U Kamili od razu pojawiła się pokora. Że nie zawsze będzie wygrywać, dowiedziała się bardzo szybko, kilka tygodni po olimpijskim złocie z Sydney. Jako mistrzyni po igrzyskach pojechała z nami na mistrzostwa świata juniorów do Santiago w Chile. Niestety, nie dostała się tam nawet do finału. Cała reprezentacja przeżyła wielki zawód. A piękne było to, jak sama Kamila była zawiedziona. Mogła powiedzieć: „Co ja się będę przejmować, przecież wygrałam igrzyska olimpijskie". Nie, ona nie kryła smutku i rozczarowania. Była nastolatką, ale już pokazała wielką dojrzałość. Oglądanie przez lata jej walki z własną legendą było ciekawym studium psychologicznym. A obserwowanie, jak wspaniałym jest człowiekiem, było jeszcze lepsze.

Mam jeszcze ciekawostkę z mistrzostw w Chile. Zostaliśmy tam zakwaterowani w hotelu drugiej kategorii, to była bursa szkolna. Kamila została wtedy wykorzystana przez naszych działaczy - kamery przyjechały pokazać, jak mieszka mistrzyni olimpijska. W efekcie w ciągu godziny zostaliśmy przeniesieni do czterogwiazdkowego hotelu w centrum Santiago. Tam dało się odpocząć, porządnie zjeść, dzięki temu wywalczyliśmy dużo medali.

Oby nie zadzwonił numer Kamili

Mówi Monika Pyrek, wielokrotna medalistka MŚ i ME w skoku o tyczce:

- Znałyśmy się z Kamilą od samego początku naszej sportowej przygody. Pamiętam, jak byłyśmy razem w pokoju na mistrzostwach Europy juniorów w Lublanie. Były z nami też Wiola Potępa i Anna Wielgus, no i my z Wiolą jako starsze koleżanki musiałyśmy temperować dziewczyny. Kamila przyjechała tak oszołomiona, że z tej radości zdarzało jej się nawet skakać po łóżku.

To była dziewczyna zawsze uśmiechnięta, z wielkim poczuciem humoru. A w trudnych momentach bardzo szczera, otwarta. Były takie mistrzostwa, które obie skończyłyśmy na czwartych miejscach. Wtedy ryczałyśmy razem. Z Kamilą przeżywałyśmy piękny czas całej naszej grupy. Łączyły nas silne relacje.

Dziesięć lat temu było nas sporo na obozie w Spale. Asia Wiśniewska do nas przyszła i chciała nam przekazać, co się stało w Portugalii, ale nie była w stanie. I ze względu na siebie, i dlatego, że wiedziała, jak my zareagujemy. Nasza paczka była bardzo zgrana, a śmiech Kamili słyszę nawet dzisiaj. To mocny śmiech, rubaszny. Bardzo ciężko mówi mi się o Kamili, wiedząc, że jej nie ma. To bolesne. Dla mnie ona jest obecna we wspomnieniach, w anegdotach. Miałyśmy taką relację, w której każda z nas mówiła szczerze, co czuje. Bardzo dużo rozmawiałyśmy. Ona w każdym momencie, nawet najtrudniejszym, potrafiła znaleźć coś fajnego, potrafiła się śmiać nawet w momentach dużego stresu. Ten jej śmiech naprawdę cały czas słyszę w swojej głowie.

Kama była też osobą walczącą o kolegów, o innych zawodników. Potrafiła pójść do szefa wyszkolenia i nawet ostro powiedzieć, co myśli. Dyskutowała z trenerami, szukała rozwiązań, gdy coś nie grało w relacjach z nimi. Nie bała się zmian, potrafiła podejmować trudne decyzje.

W swoim telefonie cały czas mam numer Kamili. Nie umiem go usunąć, chociaż się boję, że kiedyś ten numer będzie komuś dany i ten ktoś do mnie zadzwoni. Wtedy będzie zawał serca.

W góry tanecznym krokiem

Mówi Tomasz Majewski, dwukrotny mistrz olimpijski w pchnięciu kulą:

- Kamila była normalną, fajną dziewczyną. Lubiła się bawić, tańczyć, śmiać. Razem bawiliśmy się po zawodach i bardzo dużo świetnych sytuacji wspólnie przeżyliśmy. To była prawdziwa dusza towarzystwa, osoba lubiana przez wszystkich.

Często jeździliśmy też wspólnie na obozy. Najlepiej wspominam bardzo fajne zgrupowanie w Szczyrku. Byliśmy w trzy mocne grupy - kula, dysk i młot. Młot reprezentowali Kama z „Ziółkiem". Wszyscy wtedy zdobywaliśmy góry. A że to był początek sezonu, to trochę trenowaliśmy, a trochę się bawiliśmy. Efekt był taki, że górki były niskie, ale do dziś dobrze pamiętam, że wchodziliśmy na nie z wielkim bólem głowy.

Więcej o:
Copyright © Agora SA