"Za doping powinna być kara więzienia". Polski mistrz wie, jak był oszukiwany

Który z rywali Marcina Lewandowskiego pił krew? Dlaczego nasz były mistrz biegów na 800 i 1500 metrów odrzucał propozycje wygłoszenia kazania w Kościele? Czy w razie potrzeby jako żołnierz pojechałby na polsko-ukraińską granicę?

"nieDawny Mistrz" to cykl rozmów z (nie)dawnymi gwiazdami polskiego sportu. Ujawniają w nich kulisy najciekawszych wydarzeń z kariery i opowiadają, co robią już po jej zakończeniu. Wszystkie rozmowy z tego cyklu można znaleźć pod tym linkiem.

Marcin Lewandowski, urodzony w 1987 roku. Jeden z najlepszych biegaczy średniodystansowych w historii polskiej lekkoatletyki. Jego największe sukcesy to:

  • brązowy medal MŚ 2019 na 1500 m
  • złoty medal ME 2010 na 800 m
  • srebrny medal ME 2016 na 800 m
  • srebrny medal ME 2018 na 1500 m
  • srebrny medal halowych MŚ 2018 na 1500 m
  • złoty medal halowych ME 2015 na 800 m
  • złoty medal halowych ME 2017 na 1500 m
  • złoty medal halowych ME 2019 na 1500 m
  • srebrny medal halowych ME 2011 na 800 m
  • srebrny medal halowych ME 2021 na 1500 m
Zobacz wideo Najlepsze podsumowanie reprezentacji Polski. "Wciąż nie dowierzam"

Łukasz Jachimiak: Pół roku temu twoja sześcioletnia córka złamała udo podczas gimnastycznego treningu i wtedy zdecydowałeś, że kończysz karierę. Jak teraz się czuje i jak funkcjonuje Midia?

Marcin Lewandowski: Widać, że to jest córka sportowca! Ma charakter, ma świetne nastawienie, bardzo pozytywne od samego początku, mimo że naprawdę źle to wyglądało. Przez jakiś czas jeździła na wózku, musiała się na nowo uczyć chodzić, miała trudną rehabilitację. Było bardzo źle, ale od razu było widać, że jest dzieckiem sportowca. I tak szybko doszła do siebie, że tydzień temu biegała już zawody, w przełajach. Ale to jeszcze nie koniec, w przyszłym miesiącu czeka nas jeszcze jedna operacja. Niegroźna, nie jakaś bardzo ciężka, ale szpital, narkoza - stres znów będzie. Całe szczęście, że pomaga nam doktor Jacek Jaroszewski, który pracuje m.in. z piłkarską reprezentacją Polski. Wiemy, że Midia będzie w stu procentach sprawna.

Rzuciłeś sport wyczynowy, żeby wreszcie być z rodziną. A teraz jesteś w Szklarskiej Porębie na obozie, bo będziesz startował na wojskowych mistrzostwach świata w przełajach. Co poszło nie tak?

- Ha, ha - wiadomo, że z nami, sportowcami wyczynowymi, jest coś nie tak. Jaki normalny człowiek doprowadzałby swój organizm do granic możliwości, do wymiotowania? I to nie raz czy dwa razy w roku, ale trzy razy w tygodniu. A my to lubimy i jak tego już nie ma, to tak nam tego brakuje, że tego szukamy. Jestem więc sportowym emerytem, ale zasuwam na obozie. Jestem dalej żołnierzem Wojska Polskiego, dostałem rozkaz startu w mistrzostwach świata i wykonuję ten rozkaz z dumą.

A rodzina czeka. Znów. Jak długo jeszcze?

- 10 października wylatujemy do Portugalii, a start jest 12 i 13 października.

I później już jesteś już cały dla twoich dziewczyn? Czas macie niezwykły, bo w listopadzie urodzi się wam kolejne dziecko.

- Zgadza się, termin porodu to połowa listopada. Wyjazd na wojskowe mistrzostwa jest moim ostatnim w tym roku. W kolejnych latach będę dalej dla wojska zasuwał, ale teraz do porodu już nie będę opuszczał domu, będę cały czas na miejscu, bo nigdy nic nie wiadomo. Generalnie teraz jest lepiej niż było przez 16 lat. Kiedy byłem wyczynowcem, to prawie zawsze przebywałem poza krajem, a teraz nawet jak wyjadę gdzieś trenować, to raczej w kraju. I gdyby tylko coś się działo, wsiadam w samochód i jeszcze tego samego dnia jestem w domu. Zupełnie inaczej było, gdy leciałem na drugi koniec świata, na przykład do Kenii.

Będziesz miał trzecią córkę czy pierwszego syna?

- Będzie Marcin junior!

To pewnie przyjmujesz szczególnie dużo gratulacji i słyszysz, że idealnie wam się ułożyło?

- Jasne, jest rewelacyjnie, jestem przeszczęśliwy! Ale powiem ci szczerze: kiedy jeszcze nie znaliśmy płci, to mówiłem do żony, że gdybym miał możliwość, wybrałbym trzecią dziewczynkę. Naprawdę nie ma o czym gadać - jestem przeszczęśliwy, że to będzie chłopczyk! Ale mam już doświadczenie z córami, uwielbiam je i widzę też, jak u przyjaciół rosną chłopcy - to jest inny świat. Będzie więc nowe wyzwanie. A dziewczynki to są córeczki tatusia! Moja żona teraz bardziej chciała chłopca. A podsumowując, to oboje bardzo chcieliśmy mieć kolejne dziecko, zdecydowaliśmy, że to jest najlepszy czas, bo już jestem w domu dużo więcej niż przez wszystkie poprzednie lata, jesteśmy szczęśliwi, mamy dobre warunki, więc bardzo się cieszymy i nie możemy się doczekać!

Ani trochę nie zaskoczyłeś mnie tym, że synek będzie miał imię na M. Marcin i Magda mają już przecież córki o imionach Mia i Midia.

- Mało tego, nawet wszystkie nasze trzy psy są na M!

Pozostając w temacie dzieci - wyczytałem, że po swoje pierwsze zwycięstwo pobiegłeś w za dużych butach. Ale rozumiem, że z nóg ci nie spadły, że nie było tak, jak w pierwszym w życiu skoku Adama Małysza, który z za dużych butów wypadł i lądował w skarpetkach?

- Serio? Nie znałem tej historii o początkach Adama. A ze mną to było tak, że na pierwsze zawody pojechałem reprezentować moją szkołę, bo to była fajna okazja, żeby nie pójść na lekcje, ha, ha! Tomek, mój starszy brat, pożyczył mi swoje kolce. Nie miało znaczenia, że były za duże. Jaki ja byłem szczęśliwy! Myślałem: "O ja pierdzielę, w kolcach będę biegał! No prawdziwe zawody!". I nie dość, że je wygrałem, to zrobiłem rekord makroregionu województwa zachodniopomorskiego. To był jeden z najlepszych wyników w kraju.

I to wszystko w butach brata starszego aż o sześć lat. Wyobrażam sobie, że to nie mogły być buty za duże tylko o rozmiar czy dwa.

- Miałem 14 lat, jeszcze rosłem i dojrzewałem, a Tomek już był w pełni rozwinięty, już miał rozmiar 43. Ja miałem wtedy pewnie numer 40. Kolce mi nie spadały, ale musiałem je bardzo mocno zawiązać, dookoła stóp.

Z Tomkiem jako trenerem bieganie zaczynałeś i z nim starałeś się pracować do końca, ale - niestety - po mistrzostwach świata w 2019 roku on nie dogadał się z PZLA i przed igrzyskami w Tokio wokół waszego teamu było dużo pytań i dużo niepewności. Masz dziś o to żal? Na przykład do Tomasza Majewskiego, dawnego kumpla, a dziś wiceprezesa związku? Może starasz się go unikać i nie podajesz mu ręki?

- Bez przesady, przecież ja z Tomkiem Majewskim spędziłem w kadrze wiele lat. Razem jeździliśmy na mistrzostwa, razem przerobiliśmy mnóstwo tematów, też imprez. Spotykaliśmy się w różnych okolicznościach, nawet na moim pępkowym razem opijaliśmy to, że mi się urodziło dziecko. To naprawdę nie jest tak, że przestałem Tomka lubić. Ale każdy sportowiec liczył, że wejście Tomka do PZLA to będzie dobra zmiana. Przecież on był jednym z nas, doskonale wiedział, czego nam trzeba i jakie zmiany są w związku konieczne. Ale, niestety, z Tomkiem jako wiceprezesem nic się nie zmieniło. Nic. Przykre, że nasz kolega stał się działaczem, że stał się taki sam jak oni. Ale to nie znaczy, że do siebie czasem nie zadzwonimy i że jak się spotkamy to nie przybijemy piątki. Jesteśmy normalni, nikt się obraża, mamy tylko różne zdania. I tyle, chyba nie ma co dalej drążyć. Chociaż naprawdę nie podobają mi się działania PZLA.

Co konkretnie ci się nie podoba?

- Olbrzymi sukces polskich lekkoatletów na igrzyskach w Tokio zakrył prawdziwy obraz. Widzimy worek medali i klaszczemy, a już nie widzimy wszystkiego, co było nie tak. Prawda jest taka, że sukces to zasługa przede wszystkim niesamowicie zdeterminowanych zawodników. I innych niż PZLA instytucji, które zawodnikom pomagają. Idealnie robi to Wojsko Polskie. Dużo naszych czołowych lekkoatletów służy, ma stabilizację. Ja tak naprawdę od PZLA nie dostałem nic. Przecież związek wysyłając mnie na zgrupowania, płacił pieniędzmi nie swoimi, tylko ministerialnymi, z podatków. PZLA jedynie zarządza pieniędzmi. A jak środków ministerialnych dla kogoś zabraknie, to PZLA nie dołoży, nawet jak mu się należy. Oni mają parę milionów środków własnych z Orlenu i innych firm, a gdy w ubiegłym roku wnioskowałem o dodatek do 800 złotych stypendium ministerialnego, to mi odmówili. Bo niby nie mają na to pieniędzy.

Kiedy zwróciłeś uwagę, że coś tu nie gra, to sam minister Gliński interweniował, żeby ta kwota nie była aż tak śmieszna.

- Tak było. A nie chodziło o kasę dla mnie, bo mi na odżywki czy witaminy nie brakowało. Miałem sponsorów, miałem swoje pieniądze, nie potrzebowałem tego stypendium. I nie paliłem głupa, że bez tych pieniędzy nie przeżyję. Ja wtedy walczyłem o innych sportowców. Bo co mają zrobić ci, którzy nie są w tak komfortowej sytuacji, w jakiej ja byłem? Weźmy taki przykład: Patryk Dobek dziś jest już medalistą olimpijskim i niczego mu nie brakuje. Ale kilka miesięcy przed igrzyskami został halowym mistrzem Europy i miał stypendium w wysokości 1100 złotych miesięcznie. No przecież to jest chore! Na spotkaniu z ministrem powiedziałem mu, że mnóstwo było, jest i - jeśli nie zmienimy systemu - będzie świetnych sportowców z problemami finansowymi przez to, że są karani, gdy raz im się powinie noga. Przecież ja sezon 2021 miałem świetny aż do igrzysk w Tokio, gdzie przez kontuzję odpadłem w półfinale. Ale poza tym miałem czwarty wynik na świecie, zrobiłem najlepszy rezultat w Europie od 17 lat, na halowych ME zdobyłem srebro, byłem po prostu w ścisłej światowej czołówce, a dano mi 800 złotych. Długo by gadać o tym naszym systemie, ale czy to na tyle ciekawe, żebyś o tym pisał?

Dawaj.

- Fajnie by było pokazać kibicom jedną rzecz: stypendia sportowcom przyznaje się u nas na zasadzie minimalnej krajowej pensji mnożonej przez jakąś ustaloną liczbę. I to jest tak, że za medal mniej ważnej imprezy to będzie 1,2 razy minimalna krajowa, za medal z zawodów wyższej rangi to będzie 1,5 podstawy itd. I zabawne jest, że tę stawkę w papierach zapisano w 2001 roku i od tamtego czasu jej nie zmieniono. Efekt jest taki, że wtedy minimalna krajowa to było 600 złotych na rękę i jak wtedy zostałeś mistrzem Europy i dostałeś 2 czy 3 tysiące złotych miesięcznego stypendium, to miałeś dość fajne pieniądze. Ale dziś to ci na nic nie wystarczy.

Mówmy dalej o pieniądzach, ale teraz o większych. Powiedz z ręką na sercu - nigdy nie pomyślałeś, że twój brat mógł jeszcze trochę wytrzymać? W 2019 roku w Dausze doprowadził cię do brązu mistrzostw świata i rozumiem, że po takim sukcesie a przed igrzyskami w Tokio chciał mieć dobre warunki. Pamiętam, że wspierałeś go w jego sporze z PZLA, ale czy nie musiałeś odganiać myśli, że może jednak lepiej by było, gdyby odpuścił ze względu na te nadchodzące igrzyska?

- To jest mój brat. Przede wszystkim brat, a nie tylko trener. Rozumiałem go i nawet przez chwilę nie miałem żadnego żalu. Przecież on zasuwał tak samo ciężko jak ja i tyle samo co ja poświęcał, bo on też zostawiał rodzinę na 300 dni w roku. A nawet on miał gorzej, bo to ja spijałem śmietankę. Oczywiście rozmawialiśmy, że może warto było jeszcze na rok zacisnąć zęby, żeby móc dalej w spokoju razem pracować. Ale też mówiliśmy sobie, że trzeba znać swoją wartość i że trzeba wymagać normalnego traktowania. Bo naprawdę nie chodziło o nie wiadomo jakie warunki. Tomek bez wątpienia jest jednym z najlepszych trenerów na świecie. Jego świat docenia, inne federacje go zatrudniają, płacą mu fajne pieniądze. Czyli wszyscy go cenią i szanują, tylko Polacy nie. No to jak to jest?

Co twój brat robi teraz?

- Pracuje w holenderskiej federacji. I słyszę od ludzi stamtąd, że zrobili najlepszy transfer od wielu lat. Tomek nie jest tam trenerem, ma dużo ważniejszą i lepszą funkcję. Tworzy cały system biegów średnich i długich. Jest gościem, który ma bardzo dużo do powiedzenia. Tam nie jest tak, że on przedstawia pomysł i słyszy "No fajnie, fajnie, ale to nie przejdzie". Jego wzięli po to, że jak on mówi "tak i tak ma być", to tak jest dana rzecz robiona. I wiem, że w Holandii nie ma takiego chamskiego systemu rozliczeń, że rok w rok musisz tłuc wynik, żeby na koniec wypunktować sukcesy i dostać lepsze pieniądze. Tam masz zadanie postawione na kilka lat i rozliczany jesteś właśnie co ileś lat, a nie bez przerwy.

Pytając trochę przesadnie czy podajesz rękę Majewskiemu, pamiętałem, jak kiedyś powiedziałeś mi, że masz długą listę ludzi, z którymi się nie witasz. Ale to są ludzie tylko jednego rodzaju?

- Tak, to oszuści dopingowi. Do Tomka mam szacunek, mimo że nie podobają mi się jego aktualne działania. Generalnie zostałem wychowany na kulturalnego człowieka i jak ktoś bardzo nie przegnie, to witam się z nim nawet, jeśli go nie lubię. Ale z dopingowiczami nie chcę mieć absolutnie nic wspólnego.

Jak trudno jest żyć w świecie dopingowiczów? Bo przecież ty wiedziałeś kto nie gra czysto, prawda?

- Wiadomo, że byłem świadomy, kto bierze. Palcem mogłem ich wskazywać. Mówię i o tych, którzy wpadli i o takich, co nigdy nie wpadli, ale my wiemy, że oni koksowali.

Ale niespodzianki też dostawaliście. Zacytuję twojego brata z dawnego wywiadu dla "Gazety Wyborczej". "Marokańczyk Amin Laalou był dla nas bardzo sympatyczny, zawsze nas ściskał na zawodach, miło rozmawiał. A może wspólnie potrenujemy - namawiał. I okazało się, że to koksiarz". Jak żyć w takim świecie?

- Nie było łatwo z tą świadomością, że nawet do końca nie wiesz, kto jeszcze cię okrada. Ja o tym mówię wprost - jak ktoś napadnie na bank albo na twój dom i wyniesie z niego wartościowe rzeczy, to gdy go złapią, pójdzie do więzienia. A taki koksiarz okradał mnie z wyższego miejsca, z medalu, czyli faktycznie z mnóstwa pieniędzy, z mojej pozycji, którą bym miał, z lepszych możliwości, jakie by się przede mną otworzyły po wyższych miejscach. I jaka jest kara? Żadna, bo zakaz startów na jakiś czas to nic za to, że ktoś mnie okrada w biały dzień i przy tym jeszcze śmieje mi się w twarz. Moim zdaniem za doping powinna być kara więzienia.

Przypomniała mi się anegdota od Wandy Panfil. Śmiała się, że kiedyś na maraton do Meksyku przyjechała 15-osobowa grupa biegaczy z Kenii i ona wiedząc, że to dopingowicze, oszukała ich podczas kolacji, że właśnie pojawił się kontroler z WADA. Podobno 14 z tych 15 osób uciekło nie tylko od stołu ale nawet z hotelu. Ty o Kenijczykach mógłbyś wiele powiedzieć.

- Oczywiście, przecież jak spojrzysz na listę złapanych, to połowę zajmują Kenijczycy i Etiopczycy. Przez lata był mit, że Kenijczycy to takie niesamowite talenciaki i jeszcze mają niesamowite warunki, z których przez lata sam korzystałem, jeżdżąc tam trenować. Oczywiście, że żyjąc w wysokich górach i wychowując się od dziecka w kulturze ciężkiego biegania oni mają przewagę nad innymi nacjami. Ale to jest jedna strona medalu, a druga jest taka, że wielu z nich jedzie na dopingu. A co do anegdoty, to sam byłem świadkiem podobnej sytuacji. Tylko akurat dotyczyła RPA, a nie Kenii - będąc tam widziałem, jak gość wyrzuca przez okno torbę i po chwili sam skacze, żeby uciec przed kontrolerem. Niestety, talent i ciężki trening to często tylko dodatek do ciężkiego koksu.

Twoje pierwsze wyjazdy do Kenii przypadły na sam początek twojej seniorskiej kariery. Zaprosił cię do siebie Wilfred Bungei, mistrz olimpijski. Czy ty wtedy jeszcze byłeś sportowym idealistą, który myślał, że to jest biegowy naród wybrany, który nie skalałby się dopingiem?

- Tak było. Do Bungeia pojechałem mając 21 lat i myśląc, że cały sport jest piękny i czysty. Dziś wiem, jak jest naprawdę. Ale - żeby to było jasne - nie mówię też, że wszyscy są brudni. I absolutnie nie stosuję takiej wymówki, że jak ktoś jest jeszcze lepszy ode mnie, to na pewno koksiarz. Nie, nie, wiem, że są goście, którzy ciężko pracują, wiele poświęcają i dochodzą do sukcesów idąc taką samą drogą, jaką ja szedłem. Nie na skróty.

Z Bungeiem zakumplowałeś się na lata i jesteście w kontakcie?

- Niestety, nie. Szkoda, bo to był megafajny gość. Inny, wyjątkowy. On bardzo długo był na topie, medale zdobywał z 10 lat, bo był bardzo inteligentnym gościem. Nie zapomnę, jak się zdziwiłem, gdy dojechałem na miejsce, wszedłem do jego chaty i zobaczyłem, że największy pokój jest w całości przeznaczony na książki. Na półkach miał mnóstwo trudnych tytułów - politycznych, filozoficznych. Nie dziwię się, że on osiągnął sukces i długo się utrzymywał na szczycie. Jego historia jest zupełnie inna od historii większości Kenijczyków. Przekonałem się, że zazwyczaj oni kończą w biedzie, bo zarobią, ale nie zainwestują, pieniądze topnieją im jak lód i nagle już nie są w stanie zarobić, a im się wydawało, że zawsze będą w stanie.

Jak to się w ogóle stało, że Bungei cię do siebie zaprosił? Zobaczył, że jesteś wyjątkowym talentem?

- Nie wiem czy nim byłem. Na pewno ciężko pracowałem.

Czytałem, że mając 19 lat biegałeś szybciej niż Wilson Kipketer czy Sebastian Coe, gdy byli 19-latkami.

- O, nawet tego nie wiedziałem, a fajnie to wiedzieć! Ale z Bungeiem to było tak, że parę razy wystartowaliśmy w tych samych zawodach, on był mistrzem olimpijskim, a ja byłem młodym łebkiem, który się nie bał, raz i drugi z mistrzem pogadał, no i wyszło tak, że mistrz mnie polubił i zaprosił do siebie na wspólne treningi. Wiadomo, że się tym strasznie podjarałem i poleciałem.

Tak się zaczęły twoje regularne wyjazdy do Kenii.

- Bo tam są znakomite warunki, to jest biegowa mekka, a ludzie są świetni, bardzo mili i chociaż biedni, to wszystkim się z tobą podzielą. Często nie mają co do garnka włożyć, ale jak do nich przyjdziesz, to podzielą się z tobą ostatnim bananem.

Ty jesteś wegetarianinem?

- Takie legendy krążyły. A ja jestem nie wegetarianinem, tylko francuskim pieskiem, ha, ha! Chodzi o to, że nie wszędzie zjem. Lubię prostą kuchnię, nie jest tak, że żywię się tylko krewetkami czy kalmarami, ale pewnych granic nie przełamię i w różnych miejscach brzydzę się zjeść. Dlatego często na obozy jeździłem z torbą swojego jedzenia.

Czyli w Kenii harowałeś ponad siły i przy tym głodowałeś, ale nie dlatego, że odmawiałeś tradycyjnych mięsnych dań z przekonań światopoglądowych, tylko widziałeś, w jakich warunkach to jedzenie jest przygotowywane i nie mogłeś się przemóc?

- Zdecydowanie o to chodziło. Wiesz co w siebie codziennie pakowałem? Frytki. Syf, ale pewny. Bałem się zjeść mięso, o którym nie wiedziałem czy jest zdrowe i czy mi nie zaszkodzi. A frytki wrzucisz do 300 stopni, wypalisz wszystko i zjesz coś bezpiecznego, po czym możesz polecieć na trening, z jakimś paliwem w baku.

A kto tam pił krew?

- Bungei. Ale on tego nie lubił. Opowiadał nam, co mu się przytrafiło, gdy pojechał do kolegi na Masai Marę. On jest z grupy etnicznej Nandi i ta grupa ma kompletnie inne zwyczaje, ale w Kenii jest tak, że gospodarzowi nie możesz odmówić. Ja się z tego wiele razy wykaraskałem, zasłaniając się moją kulturą, przekonaniami, broniłem się, że po prostu czegoś nie mogę. Bungei tak się bronić nie mógł. A że Masajowie piją świeżą krew ze zwierzyny, to kolega nalał mu szklankę krwi z jeszcze ciepłego cielaka i nie było wyjścia, Bungei musiał wypić.

Jadłeś kiedyś czarninę?

- Nigdy. Ale wiem, co to jest. Za to jak byłem nieświadomy, to jadłem kaszankę. Dzieciakiem byłem i myślałem, że to po prostu taka czarna kiełbasa.

Wiem, że na początku przyszłego roku zabierzesz do Kenii amatorów na specjalny obóz. Dla ciebie to będzie podróż sentymentalna czy bardziej promocja twojego biznesu?

- Jadę pod szyldem Omni Running, to mój nowy projekt. Robimy suplementy dla biegaczy i innych wytrzymałościowców. Pojedziemy do Iten, w którym byłem najczęściej. Będziemy mieli dobre warunki. Jak na Kenię, bo standard europejski to nie będzie. Ale mamy pewność, że będzie dobre jedzenie i że widoki będą przepiękne, na park narodowy. To miejsce jest mekką biegów, marzeniem nie tylko amatorów, ale i wielu wytrzymałościowców. Dla mnie to będzie miły powrót. Bo co prawda obiecałem sobie, że już nigdy do Kenii nie wrócę, ale po ostatnim razie tak myślałem o robocie, którą tam robiłem zawsze na obozach. A było tak mocno, że dzień w dzień na koniec rzygałem. Teraz pojadę tam dla przyjemności. Pobiegam, pobawię się, pomogę przeżyć fajną przygodę grupie ludzi. Wyjeżdżamy w styczniu.

Ile lat Cię w Kenii nie było?

- W sumie długiej przerwy nie mam, byłem tam ostatnio w styczniu 2021 roku. Teraz będę tam 12. raz. Ale to jeszcze nic - w RPA byłem 23 razy. Może do Kenii w sumie pojadę jeszcze więcej razy, bo jeśli obóz wypali, mogę ich robić więcej.

Kim ty teraz jesteś najbardziej? Prezesem? Trenerem? To jest twoja firma?

- Pod szyldem Omni Running chcę robić fajne eventy, żeby promować markę. To jest moja inicjatywa robienia suplementów takich, jakich mi przez całe życie brakowało. Wiem, co działa najlepiej, mam czas się tym zająć i tworzę to z frajdą. Daję kompletny produkt.

Mam cytat a propos. Jest 2010 rok, zostajesz mistrzem Europy i twój brat mówi tak:

- Wiem, mikstura!

Zgadza się. Cytuję: "Mamy miksturę, której używają Kenijczycy. Siara, czyli pierwsze mleko, plus miód, woda i mnóstwo cukru. Niedobre jak diabli. Ale Marcin pije co dzień, dostarczaną z Kenii. Rano przed finałem też pił". To naprawdę był napój biegowych bogów? I jakie konkretnie pierwsze mleko było jednym ze składników?

- Wiesz co, ludzie to znali, ale to było bardzo trudno dostępne. Siara to pierwsze mleko krowy po tym jak się ocieliła. Ono ma inne właściwości. W Europie tego nie można było dostać, a w Kenii to był chleb powszedni, więc to ściągaliśmy. Ale oczywiście to był też nasz chwyt marketingowy. Zrobiliśmy trochę szumu, ludzie zaczęli się zastanawiać, co ten Lewandowski wyczarował. Stawałem się rozpoznawalny, zaczynałem osiągać sukcesy i w ten sposób można było zacząć działać sponsorsko z Powerade.

"Z buta wjeżdżam, jednym strzałem wyłamuję zamek" - taki cytat z rapera Soboty znalazł się w ostatnich dniach w twoich mediach społecznościowych. Opowiadaj, gdzie tak ostro wjeżdżasz.

- Bardzo mocno stawiam na przygotowywanie się do wystąpień publicznych. Bo chcę zostać świetnym mówcą motywacyjnym. I niedawno wziąłem udział w multidyscyplinarnej konferencji InternetBeta w Rzeszowie. Tam przez trzy dni publicznie występowali ludzie z przeróżnych branż i ja tam miałem pierwszą publiczną przemowę. Ciężka sprawa, bo jestem perfekcjonistą. Bez tego nie osiągnąłbym sukcesu w sporcie. Musiałem mieć wszystko idealnie zrobione, żeby walczyć o medale. Takim typem człowieka jestem i na scenie chcę być taki sam, jaki byłem na bieżni. Ja nie chcę wyjść przed ludzi i po prostu opowiedzieć im swojej historii. Nie chcę być takim gościem, o którym powiedzą "no fajnie" albo nawet "zajeb***". Ja schodząc ze sceny chcę widzieć zachwyt, chcę, żeby jedni drugim mówili "jest najlepszy, bierzcie go!". Chcę być takim mistrzem na scenie, jakim byłem na bieżni. I zrobię to. Ale na razie się uczę.

O czym chcesz mówić?

- O tym, jak wiele wspólnego mają sport i biznes. Czuję to, widzę mnóstwo połączeń, umiem o tym opowiadać w sposób niebanalny.

Pewnie wplatasz takie anegdoty z kariery sportowca, które kupują uwagę słuchaczy?

- No jasne! Za pierwszym razem rzuciłem między innymi historyjkę, jak to spałem u Bungeia w domu, ale tylko do piątej rano, bo już o tej porze pobudkę robił mi jego syn, waląc mnie w głowę głową kury.

Po co to robił?

- Po prostu się bawił. Ja widziałem prawdziwą Kenię, nie tę dla turystów, z pięknego obrazka w katalogu z wczasami. Ja byłem w takiej Kenii, w której mały chłopczyk bawi się z innymi dziećmi kurą - takie tam są zwyczaje, zabawy, tak tam się żyje, mieszka.

A propos mieszkania - kiedyś zaangażowałeś się w zbiórkę pieniędzy dla ciężko chorej, kilkumiesięcznej dziewczynki i twój udział reklamowano tak, że za najwyższą wpłatę wpadniesz do darczyńcy i zrobisz to, co zostanie ci zlecone, na przykład posprzątasz mieszkanie. Sprzątałeś?

- O kurde, niezłe ciekawostki powyciągałeś! Super to było. Dzięki, że mi przypomniałeś, zrobię to jeszcze raz, bo to była fajna, zabawna akcja. Same plusy będą, bo znów będzie można komuś pomóc, a i to mieszkanie może komuś wysprzątam, bo wtedy skończyło się na kawie. Serio, bardzo mi przykro, że nie mogłem się wykazać, ha, ha! Mówię ci, odpalę to jeszcze raz!

Nie jesteś multimilionerem, ale chyba umiesz się dzielić? Warto przypomnieć, że był taki mityng, za który honorarium zawsze oddawałeś na cele charytatywne.

- Tak, to za Copernicus Cup w Toruniu. Pamiętam, jak pierwszy raz to zrobiłem. Byliśmy wtedy z żoną w momencie budowania domu. To nie było tak, że mieliśmy parę milionów na koncie i sobie część przeznaczaliśmy na budowę. Było tak, że żyliśmy z miesiąca na miesiąc i jak tylko przychodził jakiś przelew, to wszystko ładowaliśmy w dom, żeby go dalej urządzać. Kiedy przyszedł przelew z Copernicusa, to moja żona zaczęła mówić, że przecież mieliśmy za to kupić wyposażenie kuchni. To było 15 tysięcy. Ale uznaliśmy, że kuchnię kupimy za miesiąc, bo nam się nic nie stanie, jak poczekamy, a pomagania komuś, kto bardzo tego potrzebuje nie można odkładać na później. Moim zdaniem to jest prawdziwa pomoc - kiedy coś poświęcasz, chociaż trochę.

Rzucam hasło: "Bóg, Honor, Ojczyzna". Ono się dziś chyba źle kojarzy, na pewno często jest używane ironicznie. Ale ono mi do ciebie pasuje. Chcę wiedzieć, co ty na to, ale jeszcze trochę wytłumaczę, o co mi chodzi. Na pewno nie o to, że sobie wytatuowałeś husarię i żołnierzy wyklętych, tylko o to, że pomagasz, że po przegranym marzeniu o olimpijskim medalu potrafisz powiedzieć: "Wierzę mocno, że to jest po coś. Nie wiem po co. Ale Pasterz wie i tylko się uśmiecha".

- Tak zostałem wychowany, że mam swoje zasady. Wiesz, że od samego początku, odkąd byłem kajtkiem, Tomek trenował mnie mówiąc, że chce, żebym był dobrym człowiekiem a nie dobrym sportowcem? Zawsze mi powtarzał, że jak przy okazji zostanę też dobrym sportowcem, to super. Starał się, żeby to poszło w parze i może nieskromnie zabrzmię, ale chyba mu się udało. Ja się nie boję ciężkiej pracy, ja lubię pomagać, ja rozumiem ludzi, ja się nie wstydzę Boga, chociaż niestety nie jest tak, że chodzę codziennie do Kościoła. Tak naprawdę ja się codziennie modlę, ale do Kościoła wcale nie chodzę. I z moją modlitwą to jest tak, że potrafię z kimś mieszkać w pokoju na zgrupowaniu, szaleć w najlepsze, aż przychodzi pora, że mówię: "Ty, bądź teraz cicho, bo ja się chcę pomodlić" i wtedy klęczę i rozmawiam z Bogiem. Każdego wieczoru. To mi pomaga, ustawia mnie w wielu trudnych życiowo sytuacjach. To jest mój fundament.

Koleżeństwo z lekkoatletycznej kadry nie nadało ci żadnego pseudonimu jak "brat Marek", którym określany był kiedyś w piłkarskim światku Marek Citko?

- Nie, co ty, nigdy! Ale wiesz, ja nie chodzę i na siłę ludzi nie nawracam. Moją wiarę chciały wykorzystać różne religijne pisma. Jak ludzie z nich usłyszeli, że wierzę w Boga, to chcieli, żebym dawał im wywiady, a nawet żebym pojechał do jakiegoś Kościoła i wygłosił coś w rodzaju kazania. A mnie to nie interesuje, bo ja wierzę nie pod publiczkę. Tak mi jest łatwiej żyć, dzięki temu jestem szczęśliwszy, dzięki temu radzę sobie z najtrudniejszymi sytuacjami.

I właśnie tak było w Tokio. Mnie już wiele rzeczy nie rusza, bo już wiele rzeczy przerobiłem, ale jak w Tokio Tomek mi przekazał historię o pasterzu, to ja się wtedy pierwszy raz od wielu lat popłakałem. A po chwili dzięki tej opowieści bardzo dobrze sobie wszystko uporządkowałem i bardzo dobrze przeżyłem porażkę. Bo co to za porażka? Brak awansu do finału igrzysk to przecież tylko pierdoła w porównaniu z tym, że ktoś umarł, że komuś ktoś najbliższy umarł albo że człowiekowi wydarzyła się inna prawdziwa tragedia. No i zobacz, nie miałem racji, gdy mówiłem, że widocznie tak miało ze mną być? Przecież ledwo wróciłem z Tokio do kraju i się dowiedziałem, że w tej łydce, w której zerwałem przyczep, miałem niewykrytą zakrzepicę żylną. Ja pierdzielę! Nie wiem i nigdy się nie dowiem czy tak by było, ale może gdybym wystąpił w olimpijskim finale, to skrzep by się oderwał, doszłoby do zatoru płuc i już by mnie na świecie nie było.

Kontuzja Marcina Lewandowskiego podczas półfinału na 1500 m na Igrzyskach Olimpijskich w Tokio.
Kontuzja Marcina Lewandowskiego podczas półfinału na 1500 m na Igrzyskach Olimpijskich w Tokio. Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl

Ja po prostu miałem nie biegać w tym finale i tyle! Ostrzeżenie dostałem już w eliminacjach, gdzie się wywróciłem. Już wtedy mogłem poczuć, że ma mnie w tym finale nie być, ale poszedłem dalej bocznymi drzwiami, bo po proteście naszych działaczy sędziowie uwzględnili, że byłem faulowany. I zobacz - nie zadziałało, że mnie przewrócili, więc w następnym biegu urwałem łydkę. Tak miało być, jak w to wierzę!

Czekaj - po tym jak strzeliła ci łydka, ty przyszedłeś do nas, do grupki polskich dziennikarzy, i mówiłeś, że to żadna tragedia, że przecież jesteś szczęśliwym człowiekiem, mężem, ojcem, przyjacielem, a przegrana szansa na medal na pewno jest po coś. Ale nie mówiłeś, że brat opowiedział ci o pasterzu. Co to za historia?

- Tomek wtedy wysłał mi długiego sms-a z historią pewnego pasterza. Lubię sobie czasem to otworzyć i przeczytać. Idzie to mniej więcej tak: pewnego razu przyszła taka wichura, że na zagrodę przy domu pasterza przewróciło się drzewo. Przez to spłoszył się i uciekł jedyny koń pasterza. Tym koniem pasterz orał pole, dzięki niemu miał co jeść. Następnego ranka do pasterza przyszedł sąsiad i powtarzał: "Ale ty masz pecha! Jak ty sobie teraz poradzisz?". A pasterz tylko się uśmiechał. Za dwa dni koń wrócił do pasterza, a razem z nim przyszło całe stado innych koni. Jak to sąsiad zobaczył, to przyszedł i się ekscytował: "Ale ty jesteś farciarzem, zazdroszczę ci takiego szczęścia!". A pasterz tylko się uśmiechał. Za jakiś czas jedyny syn pasterza, jego jedyna pomoc, złamał nogę, ujeżdżając te konie. Złamanie było na tyle poważne, że syn pasterza miał już nigdy nie być sprawny. Przyszedł sąsiad i znów mówił, jakim to pasterz jest pechowcem, że teraz musi sam, bez żadnej pomocy, zadbać o pole i o te wszystkie konie". A pasterz tylko się uśmiechał. Miesiąc później przyszła wojna, wojsko przyjechało do wsi i zabrało wszystkich młodych mężczyzn. Wszystkich poza synem pasterza, bo on się do walki nie nadawał. W kolejnych miesiącach wszyscy w wiosce dowiadywali się, że na wojnie stracili swoje dzieci. A pasterzowi wojsko zabrało tylko te wszystkie konie. Wtedy przyszedł sąsiad i powiedział, że on już nie wie czy pasterz jest szczęściarzem czy pechowcem. A pasterz nadal tylko się uśmiechał.

Morał jest taki, że twoje największe osiągnięcie, coś co uważasz za największe szczęście, może się okazać twoim przekleństwem, a coś, co widzisz jako największe przekleństwo może się okazać twoim błogosławieństwem. Ta historia niesamowicie mi wtedy pomogła wstać na nogi. I mówię: dwa dni później dowiedziałem się, że mam zakrzepicę i pomyślałem, że kontuzja w momencie, na który ja się szykowałem całe życie, to błogosławieństwo, bo bez niej mogłem umrzeć. Naprawdę niezbadane są wyroki boskie. Ja w to wierzę, tak mi jest łatwiej żyć.

W historii pasterza jest wojna, a ty jesteś żołnierzem, więc powiedz mi proszę, co by było, gdyby po ataku Rosji na Ukrainę wszystko potoczyło się tak, że musiałbyś pojechać na front? Myślałeś o tym w lutym lub w marcu, gdy taka groźba wydawała się w jakimś stopniu prawdopodobna?

- Nie bałem się, nie wierzyłem w to. Ale podkreślam: jestem zawodowym żołnierzem, jestem żołnierzem Wojska Polskiego i gdyby trzeba było jechać na polsko-ukraińską granicę, to bym pojechał.

Więcej o: