Już brzmi jak refren piosenki o czymś, co się nie udało, prawda? A pójdźmy dalej:
- Niestety, rok temu nastąpiło przeciążenie - mówiła nam w Eugene Andrejczyk. - Przez to, co się dzieje z moim barkiem, w tym roku nie byłam w stanie robić regularnych treningów rzutowych. Jak już go zrobiłam, to później nie byłam w stanie podnieść ręki i na kolejny trening czekałam dwa tygodnie - opowiadała.
- Zaraz, kurde, się rozpłaczę. Nie wiem, jak do tego doszło, że rok temu z dnia na dzień się przestawiłem na 800 metrów i tyle z trenerem Królem osiągnęliśmy, a teraz jest sezon pod znakiem zapytania - mówił Dobek.
My wiemy, jak do tego doszło. Nasi bohaterowie są zmęczeni - przeciążeni, jak Andrejczyk. W Eugene zawiedli ci, którzy dali z siebie absolutnie wszystko w Tokio i to jest naturalne, że przyszło zmęczenie materiału.
Ono najwyraźniej dopadło też multimedalistę MŚ i ME Piotra Liska, który po raz pierwszy od lat odpadł w eliminacjach skoku o tyczce. A już od dłuższego czasu na zmęczonych, wyeksploatowanych, kompletnie pozbawionych energii, zdrowia wyglądają nasi kulomioci - Konrad Bukowiecki i Michał Haratyk - którzy też przepadli tu w eliminacjach.
Oczywiście takie wpadki niepokoją. W Eugene było ich dużo. Widząc kryzys kuli czy męskiej tyczki, trzeba zadawać sobie pytania, czy za chwilę nie będzie w nich tak źle, jak źle stało się choćby w damskiej tyczce po erze sukcesów Moniki Pyrek i Anny Rogowskiej, i w dysku mężczyzn po latach medali Piotra Małachowskiego.
Niepokojące jest to, że medale w Eugene dał nam tylko rzut młotem (złoto zdobył Paweł Fajdek a srebro Wojciech Nowicki - szkoda, że kontuzjowana była Anita Włodarczyk) oraz chód.
Tu ogromne brawa dla Katarzyny Zdziebły. Skończyła medycynę i sportowe hobby zmieniła w coś więcej. Popracowała tak pięknie, że poszła po dwa srebra. W takim stylu, że zbieraliśmy szczęki z ulic Eugene, po których ona pędziła.
25-letnia Zdziebło okazała się naszą nową rewelacją, największą gwiazdą i nadzieją na przyszłość.
Młot i chód to nie są konkurencje, które przyciągają miliony telewidzów. Ale medale to medale. I doceńmy, że je mamy.
Kończymy mistrzostwa z czterema krążkami i z ósmym miejscem na świecie. Jesteśmy jedyną europejską reprezentacją w najlepszej dziesiątce medalowej klasyfikacji. Tak, przed chwilą byliśmy w raju, bo na igrzyskach w Tokio nasza lekkoatletyka zdobyła dziewięć medali, w tym cztery złote. Ale takie Tokio zdarzy się nam raz na wiele lat. To był najlepszy występ polskiej lekkoatletyki w historii, nawet w czasach Ireny Szewińskiej i innych gwiazd nie zdobywaliśmy aż tylu medali. Krótko mówiąc: naszą normą jest raczej to, co wywalczyliśmy w Eugene niż to, co wzięliśmy w Tokio. A tak naprawdę nasze możliwości są gdzieś pomiędzy.
I jeśli ktoś nie jest zadowolony, jeśli ktoś powie, że było słabo, to niech nie zapomina, że poza rozczarowaniami, poza kłótniami (ogromna szkoda tego, co się stało w grupie 400-metrówek) były też wartościowe wyniki z obietnicami na przyszłość. W Eugene 23-letnia Adrianna Sułek była czwarta w siedmioboju z czterema życiówkami (!) w poszczególnych konkurencjach i z pobitym rekordem Polski z długą brodą, z 1985 roku. Mieliśmy tu czwarte miejsce Damiana Czykiera na 110 m przez płotki. Czykier pracuje m.in. z jednym z trenerów Igi Świątek (z Maciejem Ryszczykiem), wzmacnia swój sztab i zapewnia, że stać go będzie na olimpijski medal w Paryżu za dwa lata. Był tu powrót walecznej Sofii Ennaoui i jej piąte miejsce na 1500 m z podkreśleniem, że teraz celem było Top 8 (zrealizowanym na luzie), a wkrótce będzie nim Top 3.
Uwierzmy, że będą również powroty do normalności profesjonalistek z 400 metrów (tu się pokłóciły, ale już potrafiły się dogadać i być w gotowości do wspólnego biegania sztafety). A pewnie też i Dobka, i Andrejczyk i poczekajmy, kogo jeszcze.
Z uczciwości wobec lekkoatletów na koniec powiedzmy jeszcze jedno - jeśli oni nieudane mistrzostwa świata kończą z czterema medalami, to życzmy sobie, żeby wszystkie dyscypliny polskiego sportu serwowały nam tylko takie rozczarowania.