25-letnia Katarzyna Zdziebło to absolwentka medycyny, która właśnie stała się nową gwiazdą polskiej lekkoatletyki. Na MŚ w Eugene zdobyła dwa srebrne medale w chodzie sportowym - na 20 km i na 35 km.
- Marzę tylko, żeby mnie wszystko przestało boleć. Stan zapalny jeszcze ze mnie nie zszedł po ostatnim wyścigu - ledwo mówiła nam Kasia po drugim medalu. Była cieniem człowieka, bo 35 km przeszła aż o prawie 10 minut szybciej niż kiedykolwiek w życiu! Oglądając jej zmagania, widzieliśmy, że w pogotowiu u trenera leżały m.in. stoperan, nospa, paracetamol i dexak.
Katarzyna Zdziebło: Diagnoza jest prosta: przemęczenie.
To był nadludzki wysiłek. Niefizjologiczny. Wszystko zaczęło boleć i myślałam, że coś poważnego się stało z mięśniem podkolanowym. Bo już był naderwany, z takim trenowałam. Źle zniosłam 35 kilometrów, bo mój organizm był już przemęczony startem na 20 km tydzień wcześniej. Tamten wysiłek i nowy, duży, się skumulowały. Zmęczenie było wielkie również dlatego, że przed startem wstałam już o godzinie 1:30. Nie mogłam spać. Zrobiłam rozgrzewkę, zjadłam śniadanie i czekałam.
Nic poza bułkami nie było.
Muszę to przetestować! Tego połączenia jeszcze nie próbowałam.
Żeby od razu zaczęła odpoczywać. A tak nie było. Był sukces, była euforia, więc najpierw były rozmowy z dziennikarzami. A powinnam usiąść, napić się, dostarczyć organizmowi glukozy, energii. Powinnam wziąć nogi do góry. A ja stałam. I jeszcze mówiłam, mózg musiałam wysilić, zwłaszcza, by mówić po angielsku. Powinnam też rozchodzić i roztruchtać mięśnie, żeby nie były sztywne. Tego też nie zrobiłam, bo zostałam zabrana na kontrolę antydopingową i na konferencję prasową, której w końcu, dzięki Bogu, nie było. Jak się wszystko skończyło, to już tylko marzyłam, żeby się położyć. Ledwo jechałam autobusem do hotelu. Miałam skurcze brzucha, trochę bolało. W sumie lekarz by powiedział, żeby jak najlepiej odpocząć, ale nie było aż tak źle, żeby mnie skierował do szpitala.
Tak, bo podczas wyścigu na 20 km ponadrywałam włókna mięśniowe. Dlatego że tempo był bardzo szybkie, z takim się na treningach nie chodzi [Zdziebło pobiła w Eugene rekordy Polski na obu dystansach]. A jeszcze tu są trudne wiraże, nie są łagodne. Przez to wszystko mięśnie były zniszczone.
- Tego nie trzeba badać, to się czuje. Wystarczy, że się zrobi mocniejszy trening, taki ponad swoje siły. Ludzie po zbyt dużym dla siebie wysiłku mówią, że mają zakwasy. A tak naprawdę mają DOMS-y.
Delayed-Onset Muscle Soreness, opóźniony ból mięśni spowodowany ich uszkodzeniem, ich stanem zapalnym. Taki wyścig na 35 km jest dla organizmu traumatycznym doświadczeniem. Zaburza dobrostan.
Zwłaszcza gdy ten dobrostan już tak naprawdę jest mocno zaburzony.
Tak, kontuzja mięśnia podkolanowego i dwugłowego to były problemy. I to się jeszcze nasiliło. Ale w końcu przespałam 11 godzin, jak wstałam, to pomyślałam, że mam kolejny medal i podejście do życia już jest inne! Mięśnie jeszcze mam obolałe, ale samopoczucie już jest bardzo dobre.
...
Dzisiaj jeszcze bym tak nie powiedziała. Ale możliwe, że za kilka dni chęć walki by przeważyła. Chociaż wiem, że to by nie było dla mnie dobre. No nie wiem, chyba jednak bym się nie zdecydowała. Już chyba nie.
Zacznijmy od tego, że sport wyczynowy nie jest zdrowy. Trzeba powiedzieć wprost, że wyczyn nie ma nic wspólnego ze zdrowiem ani ze zdrowym stylem życia. Bliżej temu do nałogu. Natomiast kiedyś, na początku, było inaczej. Sport pozwalał spotykać znajomych, mieć wspólną ekipę, wspólne wyjazdy, tematy do rozmów. To był pierwszy motor napędowy. Później przyszły medale. I bardzo cieszyły nawet te z podwórkowych zawodów. Z czasem przyszły medale mistrzostw Polski, minima na juniorskie mistrzostwa świata i tak to się kręciło punkt po punkcie. I chciało się coraz więcej.
Właśnie tak.
Na pewno w naszej konkurencji potrzeba trochę rozgłosu medialnego. Żeby zapewnić sobie możliwość dalszego spokojnego treningu, bez zastanawiania się, z czego się utrzymam, czy nie będę musiała pójść do pracy i dopiero po pracy trenować. Chciałabym działać i się nie martwić o jutro. To by było fajne. Ale na pewno medialność nie może mi zaburzyć cyklu treningowego. Muszę się skupić na tym, skąd jestem. Jestem ze sportu, poświęcałam mu czas, gdy miałam go niewiele przez studiowanie medycyny. Nie chciałabym teraz czasu na sport poświęcać nagle na przykład na kręcenie reklam. Chciałabym jeszcze dużo osiągnąć w sporcie, a nie w reklamie czy w telewizji.
Medycyna sportowa to moja przyszłość. Widzę się w radiologii, bo ona daje możliwość pracy ze sportowcami. Ale dziś nie będę składać żadnych deklaracji. Na razie muszę skończyć staż. Zostały mi dwa miesiące. Kiedyś miałam tendencję do planowania dalekiej przyszłości, a teraz się uczę, że to nie ma sensu, że trzeba brać to, co jest.
Paryż to już jest punkt stały, pewny. A droga mojego rozwoju to coś innego. Jej z góry w całości nie ustalę. A plan na Paryż - tak. Już w głowie mam igrzyska olimpijskie, już chciałabym się przygotować do mojego docelowego, najważniejszego startu.
Już na samym początku moja nauczycielka i pierwsza trenerka zauważyła, że radzę sobie lepiej niż moi rówieśnicy, mimo że wykonuję mniej treningów. Ja też widziałam, że treningi kosztują mnie mniej niż rówieśników. I że nawet jak tak samo trenujemy, to samo zrobimy, to później w zawodach ja mam lepsze wyniki. Ale żadnych skomplikowanych badań biochemicznych nie miałam wykonywanych.
Powiem szczerze: nie. Po prostu wiem, że dobrze mieć talent, i chyba go mam. Ale muszę go popierać bardzo mocną pracą. Bo mnóstwo było sportowców, którzy talent zmarnowali.
Tak, cały czas szukam swojej drogi. Interesuję się treningiem, czytam książki na ten temat. W wolnym czasie szukam nowinek o treningu wzmacniającym i uzupełniającym, bo poza chodem bardzo lubię pływać i robić treningi ogólnosprawnościowe. Mam dzięki temu inne bodźce, spoza chodu. I myślę, że to procentuje.
- W ostatnim czasie najmocniej pracowałam na obozie przed mistrzostwami świata. Trwał ponad miesiąc. Przez ten czas byłam całkowicie wyłączona z życia. Byłam na tym obozie sama, myślałam tylko o zrobieniu kolejnej jednostki treningowej, nic mnie nie rozpraszało. Wcześniej praca czy obowiązki domowe trochę mnie wytrącały ze skupienia, a teraz w 100 procentach koncentrowałam się na sporcie. I nie miałam też żadnej kontuzji, która kazałaby mi np. biegać w wodzie z pasem wyporowym, żeby chociaż dzięki niemu imitować ruchy jak z biegania z czy z chodu. Dużo dało mi też to, że wcześniej u siebie, w Rzeszowie, zapisałam się do instytutu Fizjo-Sport. Uznałam, że muszę wiedzieć, czy dobrze wykonuję wszystkie ćwiczenia. Czy faktycznie sobie nimi pomagam, a nie szkodzę. Cały czas szukam możliwości rozwoju.
Nie zliczę dokładnie kilometrów. Były jednostki bardzo mocne i regeneracyjne. Przeplatałam najdłuższe treningi, takie pod 30 kilometrów, z tymi na odpoczynek.
Wtedy robię luźną godzinkę chodzenia. Takie 12 kilometrów.
Miałam taki czas, że współpracowałam z psychologiem, ale to się skończyło. Myślałam, żeby pójść do kogoś bardziej związanego ze sportem, kto umiałby dobrze podejść do tego mojego dualizmu, do sportu i do życia. Robię wywiad środowiskowy, do kogo by tu uderzyć.
Wcale. Nie mi się zastanawiać, co zostanie ustalone. Ja przepisów nie zmienię. Podobno ma być start indywidualny i ma być mikst, ale detale ktoś ustali, a ja się dostosuję. Nie zawracam sobie tym głowy.
Cała nasza ekipa chodziarzy wyjechała trenować w góry, do Sankt-Moritz. A ja, skoro chciałam startować w Eugene na dwóch dystansach, uznałam, że lepiej zrobię, jeśli zostanę w Polsce. Nie wiedziałam, czy robię dobrze. Teoretycznie rezygnacja z gór to dla wytrzymałościowca strzał w kolano. Ale wtedy porozmawiałam z panem Robertem Korzeniowskim, który powiedział: "dobrze, zostań w Spale, tutaj też zrobisz trening". On mi dał spokój psychiczny. Dał mi też wiele cennych wskazówek dotyczących treningu. Wlał we mnie spokój ducha. A na obozie w Spale trenowałam z trenerem Kisielem, który też mi bardzo pomógł. I spałam w namiocie hipoksyjnym, żeby mieć trochę warunków jak w górach. Hipoksja mnie bardzo interesuje. To ciekawy temat dla sportowca i dla medyka. Wysokością sobie sama operowałam i wszystko fajnie zagrało.
Uważam, że sportowiec musi słuchać siebie, swojego organizmu, i że dobrze jest szukać swojego złotego środka. Gdy trenowałam z panią Marzeną Kulig, byłam wprowadzana w kulisy chodu, a później sama się nimi interesowałam. Gdy zaczęłam jeździć na zgrupowania do Spały, zobaczyłam, jak można trenować inaczej. A niedawno Dawid Tomala i Artur Brzozowski bardzo dużo mi pomogli, gdy pokazali, co i dlaczego oni robią.
Oczywiście. Zawsze się znajdą przeciwnicy chodu sportowego. Ale trzymam się tego, że to mi się podoba, że chcę to robić, że to jest moje. Postawiłam na to i chociaż były sprzeciwy ze strony rodziców, którzy są lekarzami, to wytrwałam.
Takie, z którymi się zgadzam: że zawód lekarza jest pewny, że trzeba z czegoś żyć. Jeśli byłabym zwykłym chodziarzem, który raz na jakiś czas zdobyłby medal mistrzostw Polski, nie miałabym z czego żyć. A zawód lekarza daje możliwości na przyszłość. Nie na rok czy dwa, bo ten zawód można uprawiać do końca życia, można pracować, rozwijać się, doszkalać nawet i w wieku 70 lat.
Tak, ale gdy kończysz studia, to głowa jest bardziej chłonna, człowiek jest lepiej zmotywowany i wtedy może się najlepiej rozwijać. Dlatego gdy kończyłam medycynę, to szczególnie mój tata uważał, że powinnam na nią w całości postawić. Myślałam, czy tak zrobić, ale czułam, że chcę coś powiedzieć w sporcie. Te medale są dla mnie nagrodą. Mam dowód, że to nie był stracony czas.
Do chodu rodzice nic nie mieli. Bez różnicy, czy to chód, czy wybrałabym bieganie, chodziło im o poziom, o to, że sport wyczynowy zabiera zdrowie. Mówili mi o zużyciu stawów. I nadal mówią. Wiem, że fizjologicznie tak jest, że pewnie wszystko mi wysiądzie, gdy będę starsza.
I ja rodzicom stawiam właśnie ten przykład. Mówię: "Widzicie? Robert Korzeniowski jest praktycznie w waszym wieku i zobaczcie, jak wygląda i jak się czuje".
Myślę, że tata te medale docenia. I bardzo szanuje. Ale uważa, że jednak medycyna jest jedyną słuszną drogą. I ja go szanuję za to, że ma swoje zdanie.
To jest prawda.
Ha, ha, tak! To jest zabezpieczenie finansowe. Rodzice martwią się o mnie pod względem materialnym i może to ich trochę uspokoiło. Ale nie wiem, trzeba by było ich zapytać, co myślą. Ja wiem, że się bardzo moim sukcesem cieszą. Tak samo rodzeństwo - o pięć lat młodsza siostra i o dwa lata młodszy brat.
Siostra jest chodziarką. I też studiuje medycynę. Przetarłam jej szlaki. Mówię: "Ania, widzisz? Da się to pogodzić!". Rodzice już też aż tak nie oponują. Ania trenuje od dwóch lat. Zabawne, że kiedyś była wielką przeciwniczką chodu, ale jak wyszła na pierwszy trening, to całkiem jej się odmieniło. Często tak jest, że ludzie mówią: "Chód? Co to jest? Najgorszy sport na świecie!". A później kilka treningów sprawia, że diametralnie zmieniają zdanie. Z siostrą mamy teraz team Zdziebło.
Teraz mam już wyjazdy na obozy klimatyczne, ale przez pierwsze lata myślałam tylko: "Proszę, odśnieżcie tę ścieżkę nad Wisłokiem, żebym się nie topiła w zaspach". I jaka by pogoda nie była, brałam adidaski, zakładałam dwie pary skarpetek, kominiarkę i szłam. Nawet jak było minus 15 stopni.
Śmieję się, że wtedy robię trening stabilizacyjny. Dwa razy zdarzyło mi się przewrócić. Ale bardziej się poobijałam, gdy uczyłam się jeździć na nartach i na snowboardzie. A ostatnio jak są trudne warunki, to idę już raczej do klubu fitness i tam trenuję.
Tak. Trochę się ludzie dziwią i może na początku trochę się wstydziłam, ale teraz już mam do tego inny stosunek.
Dokładnie tak: nie mam i bardzo by się przydał.
Pewnie! Do tej pory miałam tylko umowę z Olimpem, który mi dawał odżywki. Jestem za to bardzo wdzięczna. Miło, że Olimp mi pomagał, gdy jeszcze nie miałam osiągnięć. Chociaż dla mnie 10. miejsce na igrzyskach to już też było coś.