Monika Pyrek chciała działać. "Nie uzyskałam poparcia". Mistrzyni radzi, jak gasić pożar u lekkoatletów

Łukasz Jachimiak
Halo, działacze PZLA, przeczytajcie tę rozmowę. - Byłam kandydatką do zarządu w poprzednich wyborach. Zgłosiłam, że chcę się zająć pracą nad relacjami między zawodnikami a działaczami - mówi Monika Pyrek. Multimedalistka MŚ i ME w skoku o tyczce radzi, jak ugasić pożar w lekkoatletycznej kadrze Polski na MŚ w Eugene.

Adrianna Sułek zajęła czwarte miejsce w siedmioboju na MŚ w Eugene. Wypadła świetnie, pobiła rekord Polski Małgorzaty Nowak z 1985 roku. A po sukcesie postanowiła mocno uderzyć w Polski Związek Lekkiej Atletyki.

Zobacz wideo Pia Skrzyszowska: Celuję w finał i liczę na poprawienie rekordu życiowego
  • "Jedynym hamulcem w moim rozwoju jest PZLA"
  • "Mówię w imieniu co najmniej połowy kadry. Inne osoby obawiają się o tym powiedzieć"
  • "Jest nam wydzierana nasza praca i uciekają nam medale"
  • "Nie obawiam się, że mnie wezmą na dywanik"

To tylko kilka cytatów z Sułek.

Zaraz po rozmowie z zawodniczką poprosiliśmy o komentarz wiceprezesa PZLA, Tomasza Majewskiego.

To kilka cytatów z działa, a kiedyś wybitnego lekkoatlety:

  • "Jak człowiek nie wie, o czym mówi, to może mówić bzdury. Bardzo trudno jest się odnieść do tych wszystkich nonsensów"
  • "99% szkolenia Ady wisi na związku. Bez tego musiałaby siedzieć w domu"
  • "Spróbujemy jej to wszystko wytłumaczyć"

Na nasz wywiad z Majewskim zdumieniem zareagowała Monika Pyrek.

Łukasz Jachimiak: Co panią najbardziej zszokowało w wypowiedzi Tomasza Majewskiego a propos zarzutów, jakie ma wobec PZLA Adrianna Sułek?

Monika Pyrek: Szokuje mnie cała ta sytuacja. To, że nie ma wspólnej linii komunikacji między związkiem a zawodnikami. A przecież to są naczynia połączone - nie byłoby zawodników, to po co miałby być związek i na odwrót: związek jest potrzebny, żeby zawodnicy mogli funkcjonować w spokoju, w zapewnionych i wspólnie ustalonych jak najlepszych warunkach. Związek jest dysponentem środków ministerialnych. Te środki przekazywane są związkowi na szkolenie sportowców.

Czyli Majewski nie powinien mówić, że 99 proc. szkolenia Ady wisi na związku, bo ona szkoli się za pieniądze podatników, za środki ministerialne, a nie za pieniądze sponsorów, których znalazł wiceprezes Majewski czy prezes Henryk Olszewski?

- Na pewno związek jest dysponentem środków i na pewno w większości środki ministerialne są przekazywane na szkolenie. Muszą być. Oczywiście związek ma możliwość pozyskiwania sponsorów i według mnie dzięki temu może polepszać przygotowania zawodników. Zawodnik mający ogromne szanse na finał mistrzostw świata czy Europy, a zwłaszcza taki, który ma potencjał na medal, powinien dostać jakąś dodatkową rzecz, która jego zdaniem i zdaniem jego trenera zwiększa szanse na zdobycie medalu. Moja filozofia jest taka: skoro mamy środki, to powinniśmy je przekazywać. Powinnyśmy słuchać tego, co mówi zawodnik i co mówi trener. A już na pewno trzeba zapewnić jak najlepsze warunki tuż przed docelową imprezą. Bo nawet jeśli przez cały rok zapewnione były dobre warunki, ale coś je zaburzy w ostatnim momencie, to później finał rozczarowujący.

Teraz swoje zastrzeżenia do działania PZLA wypowiedziała Sułek, niedawno robili to Marcin Lewandowski, Adam Kszczot, Marcin Krukowski czy Iwona Bernardelli, swoje uwagi dopiero co miała również Anna Kiełbasińska. Skoro przybywa niezadowolonych, to znaczy, że związek coraz bardziej nie staje na wysokości zadania?

- Na pewno głos zawodników nigdy nie był taki mocny. Z reguły rozmowy były na linii trener - związek. Chociaż ja byłam taką zawodniczką, która walczyła o polepszenie swoich przygotowań. Sobie i swojej grupie starałam się wywalczyć fizjoterapeutów, psychologów i to wszystko teraz jest. To jest fajne, że udało nam się pokazać, że bardzo istotny jest nie tylko trening, ale i wszystko dookoła. Teraz zdecydowanie więcej zawodników niż kiedyś głośno mówi, że potrzebuje dodatkowych rzeczy. Możliwe, że oni już mają sprawdzone, że te dodatkowe rzeczy pomogą im osiągnąć lepsze wyniki. Uważam, że rolą związku jest wysłuchanie tych zawodników i podjęcie próby zorganizowania potrzebnego wsparcia. Zawodnicy i ich trenerzy śledzą trendy na świecie, wiedzą najlepiej, co pomoże im się rozwijać.

Niedawno chciała się pani zajmować relacjami na linii PZLA - zawodnicy, prawda? Widziała się pani w roli łączniczki między działaczami a sportowcami? I dlaczego jednak pani się tym nie zajmuje?

- Byłam kandydatką do zarządu PZLA w poprzednich wyborach. Zgłosiłam, że chcę się zająć pracą nad relacjami między zawodnikami a działaczami, chciałam też budować dwutorowość karier zawodników. Niestety, w głosowaniu delegatów nie uzyskałam potrzebnego poparcia.

Patrząc na emocje z obu stron, trudno nie dojść do wniosku, że przydałby się łącznik, który potrafiłby powiedzieć: "uspokójcie się, pogadajmy o konkretach, poszukajmy rozwiązania".

- Komunikacja zawodzi i to się wszędzie zdarza. Ale ważne, żeby była wola porozumienia, żeby z obu stron były chęci podjęcia rozmów i żeby jedni chcieli wysłuchać argumentów drugich. Mówienie, że zawodnicy nie wiedzą, na czym polega finansowanie sportu jest niepotrzebne. Czy powinni wiedzieć? To nie jest ich rola. Tak mi się wydaje. Co prawda ja wiedziałam, ale mnie to po prostu interesowało, bo skończyłam studia administracyjne i prawnicze. Ale nie wszyscy zawodnicy muszą się tym zainteresować. A jeżeli ktoś chce się dowiedzieć, to rolą związku jest wytłumaczyć, na czym polegają wszystkie dofinansowania, różne terminy, jak można środki przenosić i czy w ogóle można, bo czasem nie można. Ale przede wszystkim zawodnik powinien czuć wsparcie związku.

Wróćmy do urażonej Ady Sułek i do urażonych działaczy - jak powinna się ta sprawa dalej potoczyć? Kto powinien wyjść z inicjatywą jej wyjaśnienia?

- Myślę, że trzeba zaczekać aż emocje opadną, zanim się siądzie do rozmów. Ale nie mam pojęcia, kto powinien być stroną inicjującą te rozmowy. Na pewno trzeba usiąść przy stole i postarać się to wyjaśnić, poprawić sytuację. Ja zawsze będę za zawodnikami, bo wiem, jakie skupienie jest potrzebne, żeby walczyć o medale. Poza tym czuję się w obowiązku stanąć za Adą, bo ona przez dwa lata była stypendystką mojego funduszu, kiedy zaczynała karierę. Znam ją od najmłodszych lat, wiem, jaką jest profesjonalistką. Zawsze będę za zawodnikami, bo po prostu pamiętam, jak to było.

No właśnie - to chyba związek ma zadziałać. Zwłaszcza, że do wyjaśnienia jest stwierdzenie Sułek, że ona mówi w imieniu co najmniej połowy kadry. Że mówi też za tych, którzy się boją.

- Jeżeli tak jest, to związek musi wyjść z inicjatywą wyjaśnienia sytuacji, bo najwyraźniej jakieś ogniwo w związku nie funkcjonuje poprawnie. Zakładam, że może być tak, że któraś ze stron źle coś zrozumiała, ale od tego są spotkania, żeby to wyjaśnić. Nie można argumentować, że tak musi być i koniec. Wszyscy są tu dorośli i wiedzą, o co walczą. Jeżeli teraz wszyscy się zamkną w sobie, bo są urażeni, to ten konflikt będzie się nasilał. Niedopowiedziane historie nigdy niczego dobrego nie przyniosły. Związek powinien dążyć do wyjaśnienia sprawy.

A może jest też tak, jak mówi wiceprezes Majewski - że niektórzy oczekują za dużo, a nasz sport nie jest aż tak bogaty?

- Może się zdarzyć, że ktoś ma zbyt wygórowane oczekiwania i związek nie jest w stanie ich spełnić. Ale w sytuacji Ady nie chodzi o żadne wielkie rzeczy. Chodzi o stabilność. I o komunikację.

A czy chodzi też o pokorę? Majewski twierdzi, że Sułek brakuje właśnie pokory i że bez niej nie osiągnie sukcesów.

- Uważam, że jeżeli ktoś czuje, że coś zaburzyło jego przygotowania, to powinien głośno o tym powiedzieć i pokora nie ma tu nic do rzeczy. Akurat Adzie braku pokory bym nie zarzuciła. Znam ją od dawna i wiem, jaką jest osobą. Oczywiście jeżeli wypowiedź Ady uznamy za atak, to w obronie można ten brak pokory wskazywać, ale zapewniam, że akurat Ada pokory ma bardzo dużo i jest wielkim pracusiem, który wie, co musi zrobić, jakie szczegóły dopracować, żeby się rozwijać.

Mówiła pani, że walczyła o lepsze warunki przygotowań, więc szacunek za to, że robiła to pani, potrafiąc wyłączać emocje, bo nie pamiętam jakichś pani ostrych wystąpień. A jak pani pamięta Majewskiego z czasów, gdy był zawodnikiem? Faktycznie w każdych warunkach przetrwał, a i tak swoje zrobił? Był pokorny?

- Przeprowadziliśmy z Tomkiem wiele dyskusji, jak to powinno wyglądać. Mam nadzieje, że je pamięta. W tamtych czasach Tomek wiele razy był kapitanem drużyny, odpowiadał za nią. Na pewno nie wstawał i nie krzyczał. Ale nie musiał, miał bezpośredni kontakt z obozem szkoleniowym, bo jego trener był szefem wyszkolenia [dziś jest prezesem PZLA]. Mógł więc po prostu swojemu trenerowi zgłosić, że coś nie gra.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.