Kszczot chce wrócić na szczyt. Odcina się od trudnych spraw. "To był wybór pana Króla"

Łukasz Jachimiak
- Pewnego dnia się obudziłem, pochodziłem po domu i poczułem, że jest inaczej. Pięć miesięcy to trwało - mówi Adam Kszczot. Czy profesor 800 metrów wróci na szczyt?

Adam Kszczot to dwukrotny wicemistrz świata na stadionie i mistrz świata w hali. Do tego zdobył aż sześć złotych medali mistrzostw Europy - po trzy na stadionie i w hali. Rok 2021 był dla niego rozczarowaniem. Po dobrej zimie latem biegał na poziomie nawet nie pierwszej setki na świecie. Dlatego zrezygnował ze startu na igrzyskach olimpijskich Tokio 2020, mimo że wcześniej wywalczył kwalifikację.

Zobacz wideo "Jeśli Fajdek zmieni szlafrok na habit, to wystartuje na IO w 2032 roku"

Łukasz Jachimiak: Z Twoich mediów społecznościowych wiem, że właśnie wprowadzasz się do treningu wprowadzającego. Wyjaśnisz, co to znaczy?

Adam Kszczot: Ruszam od zera. Jak ktoś, kto dopiero zaczyna uprawiać sport. Jestem po przerwie, dlatego znów muszę budować nawyki. Czyli wychodzę na trening i go robię. A jeżeli nie mogę wyjść na trening w normalnym wymiarze, to chociaż buduję nawyk wychodzenia. Jak ktoś jest wyjątkowo oporny, to może nawet tylko założyć buty do biegania i pochodzić w nich po mieszkaniu. W ten sposób wykona jedną czynność związaną z treningiem i następnego dnia będzie mu już łatwiej.

Domyślam się, że Ty aż takich trudności nie masz.

- W tym tygodniu miałem biegać cztery razy, a niestety biegałem trzy, bo mocno rozciąłem rękę i czekam aż mi się to trochę zrośnie.

Jak bardzo jesteś zmotywowany, żeby wrócić na szczyt? Kiedy polscy lekkoatleci brylowali na igrzyskach w Tokio, Ty im kibicowałeś przed telewizorem i pisałeś posty, że ich medale dolały oliwy do ognia, co pewnie należy rozumieć tak, że podsyciły Twój ogień i chcesz pokazać, że jeszcze wiele możesz?

- Nie czuję, że muszę coś pokazać. Mam bardzo komfortową sytuację, bo już naprawdę sporo w sporcie zrobiłem. Serce rośnie, kiedy oglądam kolegów robiących fantastyczne wyniki.

Jasne, ale jesteś bardzo ambitny. Przecież, nie mając formy, nie pojechałeś do Tokio, bo sam powiedziałeś, że nie interesuje Cię wycieczka.

- Dokładnie tak było. Teraz plan jest taki, że muszę dobrze przepracować przygotowania. To jest ten sam plan co zawsze. I będzie ta sama trudność co zawsze. W sportach indywidualnych jest tak, że bardzo długo przygotowujesz się do głównej imprezy, która trwa bardzo krótko. I jeżeli 10 proc. twojego treningu w trakcie przygotowań zawiedzie, to nie osiągniesz rezultatu, jakiego byś chciał. I wtedy jest pytanie - czy wszystkim coś w przygotowaniach zawiedzie i czy wszyscy będą w takiej sytuacji, czy jednak tylko ty. Tu występuje tak wiele zmiennych, że nie oszacujesz, jaki będzie wynik. Dlatego trzymam się tego, co kiedyś mówił Adam Małysz. On chciał zawsze oddać dwa dobre, równe skoki. I koniec. To ja chcę zrobić pełne, równe, dobre przygotowania. Taki jest mój cel.

Wiesz dobrze, co nie wyszło w przygotowaniach w poprzednim sezonie, prawda?

- Tamte przygotowania nie były równe po wyjeździe do Kenii. Wcześniej było dobrze, to było widać w hali. W niej pobiegłem drugi wynik w życiu, mimo że tylko trzy razy wystartowałem. Było bardzo dobrze, mimo że przygotowania do hali wcale nie były na 110 proc. Wtedy bardzo fajnie się sprawdziła hipoksja. Zgrupowania hipoksyjne z listopada i grudnia w Air Zone super oddały.

Jak ważna będzie dla Ciebie hala teraz? Znów nie będziesz się mocno nastawiał czy jednak chcesz pokazać dwa dobre skoki w halowych MŚ w Belgradzie?

- Na pewno nastawiam się na mocną halę. Z jednego, bardzo ważnego powodu - potrzebuję mocnego sezonu, żeby później to odtworzyć. To, co zbuduję w zimie, będę odtwarzał, żeby co najmniej podobne wyniki pobiegać latem. Oczywiście podobne w przeliczeniu, bo to nie jest jeden do jednego, hala i stadion to inne obiekty. Ale ostatni sezon na stadionie mnie nie rozpieszczał i nie wiem, na co po nim mogę liczyć. Aż pięć miesięcy trwała moja rekonwalescencja po Kenii. Dopiero po pięciu miesiącach powiedziałem żonie (Renacie Kszczot - red): "wiesz co, teraz dopiero czuję się tak, jak powinienem się czuć już dawno temu". Po prostu pewnego dnia się obudziłem, pochodziłem po domu i poczułem, że jest inaczej. Pięć miesięcy to trwało.

Pierwszy raz w życiu aż tak długo się odkręcałeś po wysokogórskim obozie?

- Tak, pierwszy raz. Tak to niestety jest w sporcie indywidualnym. Coś zawiedzenie i koniec, nie ma zmiennika, który za ciebie wejdzie.

Teraz będziesz unikał wysokich gór? Będziesz bazował tylko na hipoksji?

- Jak najwięcej będę chciał korzystać z hipoksji. Ta metoda mi się sprawdzała od 2013 roku, praktycznie wszystkie medale robiłem na tej metodzie, można powiedzieć, że zjadłem na niej zęby. Jak coś jest dobre, to jest dobre, po prostu. Baza symulacji wysokości rozrasta się w Polsce. Niegdyś było to tylko Zakopane, a teraz oddana jest do użytku Spała. Przygotowania halowe to będzie czysta przyjemność. Poza tym, bazując na hipoksji, omija się podróże. One są dla mnie kosztowne, bo każdy wyjazd to kilka dni aklimatyzacji, co mnie ogranicza. Nie jeżdżąc, mogę ten czas wykorzystać na regenerację. A będę powtarzał, że regeneracja to najbardziej niedoceniany środek treningowy.

Potrafisz wyhamować, kiedy już jesteś w orce?

- Ciężko jest się zatrzymać. Ambicje zabijają. To jest bardzo trudny kawałek chleba. Dla ludzi ambitnych najtrudniejsze w sporcie jest właśnie to, żeby zauważyć moment, w którym trzeba sobie powiedzieć: "chwila, muszę uważać, żeby nie przesadzić".

A potrafisz posłuchać, kiedy trener mówi: "Adam, zatrzymaj się, bo sobie zaszkodzisz"?

- Jeżeli trener (Kszczota prowadzi teraz Piotr Rostkowski - red.) mówi, że to już za dużo, to tak, słucham go. Ja jestem nieobiektywny, bo nawet jeżeli dochodzi do bardzo dużego zmęczenia, to ambicje mnie dalej pchają.

Jaki jest teraz stan Twojego ducha? Z jednej strony mówisz, że nic już nie musisz i wszyscy wiemy, że masz worek medali z wielkich imprez. A z drugiej strony ambicja nadal Ciebie pcha. Co więc najmocniej czujesz na starcie kolejnych przygotowań?

- Zaciekawienie. Jest we mnie wielka ciekawość, jak będzie. Chcę się odkręcić po górach w Kenii. Praca tam nie oddała w zeszłym sezonie, ale może oddać teraz. To może być game changer. I co wtedy?

I wtedy mogą być dwie góry, dwa szczyty formy na lipcowe MŚ i sierpniowe ME? Takie rzeczy są w ogóle realne?

- Zawsze taki scenariusz jest realny. Ale wyłącznie przy spełnieniu kilku kluczowych warunków. To jest świetny trening, zdrowie i wszystko poukładane w najbliższym otoczeniu, czyli w gronie rodziny i znajomych. Jeśli to wszystko sprzyja, to wynik sportowy - chciałoby się powiedzieć - robi się sam. Ale to musi być naprawdę niesamowity strzał, żeby wszystko się idealnie złożyło. Budowanie formy jest jak budowanie domu przez pięć różnych ekip jednocześnie. Te ekipy muszą się porozumiewać, współpracować, a każda mówi w innym języku.

Ty jesteś szefem tych wszystkich ekip?

- Nie, nie, ja jestem uczestnikiem. Nie mogę swojemu otoczeniu szefować, ja się muszę z tymi wszystkimi ekipami dogadać, być łącznikiem. Życzę sobie, żeby ta sztuka się teraz powiodła.

Zgodzisz się, że najważniejsze są zdrowie i żeby w domu było wszystko poukładane?

- Oczywiście.

Pod tym względem u Ciebie wszystko dobrze?

- Jest okej. Miałem delikatnie przeciążony mięsień prosty uda, ale przeszło. Dochodziło do zapalenia, ono się utrzymywało, ale w końcu zrezygnowałem z drugiej części sezonu i pozwoliłem ciału, żeby zaszły w nim konieczne procesy. Nie było sensu na siłę się pchać. To nie jest tak, że weźmiesz tabletkę i ona cię wyleczy. Organizm musi pewne rzeczy zrobić, wyprodukować enzymy, a jeżeli my ten proces zaburzamy treningami, to kontuzja będzie wracała. Ja stwierdziłem, że nie mam czasu, żeby to do mnie wracało.

Proszę Cię o maksymalną szczerość - już Cię o Tokio zahaczyłem, a teraz chcę, żebyś powiedział, jak się czułeś, obserwując ogromne sukcesy kolegów z lekkoatletycznej kadry. Pięknie im gratulowałeś w social mediach, ale pewnie nie było Ci łatwo z wracającą myślą "szkoda, że mnie tam nie ma"?

- Pewnie, że chciałbym tam być i zdobyć medal. Serce się rwało. Ale trzeba sobie zadać fundamentalne pytanie - czy szczęście innych może być powodem do negatywnych uczuć u mnie? Czu może być powodem mojego nieszczęścia? Zasadniczo nie. Zawsze jak ktoś z ekipy zdobywa medal, to serce rośnie. Przecież wszyscy reprezentujemy ten sam kraj. Absolutnie nie podpiszę się pod stwierdzeniem, że patrząc na medale koleżanek i kolegów było mi smutno i źle. Nie, to było wspaniałe przeżycie. Wreszcie miałem okazję poczuć, jak to jest mieć te emocje po drugiej stronie. I to jest fantastyczna sprawa!

Ucieszył Cię nawet sukces trenera Zbigniewa Króla? Wiem, że Patrykowi Dobkowi życzysz jak najlepiej, ale z trenerem po latach sukcesów rozstaliście się w ciężkiej atmosferze.

- To był wybór pana Króla. Nie chcę się już do tego w żaden sposób odnosić. A Patrykowi życzę jak najlepiej. Kurczę no, to fajny chłopak! Znam go od dawna, od 2012 roku, kiedy pojechał na igrzyska jako rezerwowy do sztafety 4x400 m. Niech biega jak najszybciej i jak najdłużej. Przecież o to chodzi w sporcie. A może gdyby nie taki Kszczot i gdyby nie taki Marcin Lewandowski, to nikt nie wpadłby na pomysł, żeby Patryk biegał 800 metrów? I co by było wtedy?

Na pewno nie byłoby Waszych następców. Wy dwaj pokazaliście, że można.

- Oczywiście. Poza Dobkiem jest dwóch młodych chłopaków, którzy są w czołówce, jest Mateusz Borkowski, czyli już trzeci wychowanek trenera Stanisława Jaszczaka po mnie i po Arturze Kuciapskim. Jest piękny urodzaj. I o to chodzi, żeby się pojawiali nowi zawodnicy, dzięki którym możemy spokojnie myśleć o przyszłości.

Tobie zdarza się myśleć o przyszłości pod tytułem igrzyska olimpijskie Paryż 2024?

- Na razie ja chcę tylko oddać dwa równe skoki, ha, ha!

Adam Małysz Kszczot się z Ciebie zrobił.

- Tak jest! O Paryżu na razie nie myślę, bo muszę zrealizować coś, co jest krokiem do tego, żeby postawić kolejny krok. Najpierw hala, a potem reszta.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.