Pobił rekord Europy i w nagrodę odkrył pampersy. Marian Woronin już 37 lat czeka na następcę

Łukasz Jachimiak
- Byłem w formie na medal olimpijski. Mogłem powalczyć o złoto z Carlem Lewisem - mówi Marian Woronin. 37 lat temu pobił rekord Europy w biegu na 100 metrów. Jako pierwszy biały człowiek złamał barierę 10 sekund, choć czas 9,992 zaokrąglono mu do 10,0. - Igrzyska w Los Angeles komunistyczna Polska zbojkotowała, ale rekord i tak zmienił moje życie - opowiada były sprinter.

Tamtego dnia w Warszawie było prawie 30 stopni Celsjusza. - Może 28. Idealna pogoda. Zwłaszcza, że jeszcze fajnie powiewało - Woronin wspomina 9 czerwca 1984 roku. - Szkoda, że podczas tamtego Memoriału Kusocińskiego był tylko jeden bieg, a nie dwa. Z dwoma bym nabiegał jeszcze lepszy czas - mówi.

Skąd takie przekonanie? - Zawsze w drugim się biegnie trochę szybciej. Jak jest jeden, to człowiek nie wie, na co go stać. A to był mój dopiero drugi start w sezonie, więc tym bardziej jeszcze siebie nie wyczuwałem. Wiedzieliśmy z trenerem, że jest dobrze, ale nie że aż tak.

Zobacz wideo Patryk Dobek ze złotym medalem w biegu na 800 metrów. "Co ja tutaj narobiłem"

"Chciałbym dożyć nowego rekordu"

Było tak dobrze, że przez te wszystkie lata do wyniku Woronina nie zbliżył się żaden Polak. Najszybsi - Piotr Balcerzak i Dariusz Kuć - nabiegali po 10,15 s odpowiednio w 1999 i 2011 roku.

- Nie wiem, jak to będzie, ale chciałbym dożyć nowego rekordu Polski - śmieje się Woronin. - Na razie swojego następcy nie widzę, ale może przed następnymi igrzyskami, w Paryżu, pojawi się jakiś młody, zdolny sprinter. Byłoby świetnie, gdyby rekord został pobity w 2024 roku, po 40 latach - dodaje.

To są życzenia, która trudno będzie spełnić. I Woronin o tym wie. - Długo czekam. W tym roku wchodzę w wiek emerytalny, to już jest coś poważnego. A wtedy miałem 28 lat, byłem w szczycie formy. No i miałem nadzieję, że pojadę na igrzyska do Los Angeles i odkuję się za Moskwę, gdzie rozłożyła mnie choroba - mówi wicemistrz olimpijski z 1980 roku.

Dżentelmen z ministerstwa zabrał marzenie

9 czerwca 1984 roku olimpijczycy spoza Związku Radzieckiego i spoza krajów będących pod jego politycznym wpływem odliczali dni do startu igrzysk. A w Polakach jeszcze się tliła nadzieja, że 28 lipca jednak wezmą udział w ceremonii otwarcia zawodów, na które pracowali przez lata. I na które przygotowali życiową formę. Jak Woronin.

17 maja Polski Komitet Olimpijski zgodził się z partią: nie jedziemy na igrzyska do Los Angeles - ogłosił - bo są tam wrogie nastroje, gangi, smog i komercja.

- Pamiętam, że mimo wszystko do końca człowiek wierzył, że będzie inna ostateczna decyzja. Jak pobiegłem ten swój rekord, to wróciłem do Spały na zgrupowanie i dopiero za jakiś czas zrozumiałem, że marzenia się skończyły. Wtedy przyjechał do nas pewien dżentelmen z ministerstwa, z Warszawy, nazwiska już nie pamiętam, i ogłosił, że to definitywny koniec - mówi Woronin.

9,99, a nie 10,0? "Nam się to należało jak psu buda!"

Rozczarowanie było potężne. Przecież na półtora miesiąca przed igrzyskami Woronin przebiegł setkę w czasie tylko o 0,07 s gorszym od rekordu świata Calvina Smitha (9,93). A może tylko o 0,06 s gorszym.

 

- Mam pamiątkowe zdjęcie, jak stoję przy tablicy z wynikiem 9,99. Ciekaw jestem, jak dziś by mi ten wynik policzyli. Władze europejskiej lekkoatletyki bardzo chciały mi uznać 9,99, ale to od nas, z Polski, wyszło 10,0. Niestety, ktoś się wystraszył, że się będą czepiać. A nie wierzę, że robiliby problem. Byłem Polakiem, nasz kraj wydawał się powoli wychodzić z komunizmu i nam się to należało jak psu buda. Przecież to była wielka rzecz, że pierwszy w historii człowiek z białą skórą złamał 10 sekund. Do dziś nie ma takich zbyt wielu. Szkoda, że najpierw w świat poszedł wynik 9,99, ale jak przyszło do zatwierdzania rekordu, to trzeba było wpisać 10,0, bo tak mi niekorzystnie zaokrąglono - żałuje Woronin.

Ale 10,0, a nie 9,99 i tak było dla niego problemem bez porównania mniejszym niż brak wyjazdu do Los Angeles. - Okropnie mi się śledziło tamte igrzyska. Carl Lewis zdobył olimpijskie złoto wynikiem 9,99. Z nim mogłem powalczyć, a tym bardziej z Samem Graddym i Benem Johnsonem, którzy wywalczyli pozostałe medale czasami 10,19 i 10,22 - mówi nasz rekordzista. - Los Angeles było dla mnie ostatnią szansą na osiągnięcie czegoś wielkiego. Na rewanż za Moskwę - dodaje.

"Bo było zapłacone"

W Moskwie Woronin zdobył srebro z kolegami ze sztafety 4x100 m. A indywidualnie był siódmy. - W 1980 roku miałem bardzo dużą szansę na złoto. Amerykanie byli ode mnie szybsi, ale ich w Moskwie nie było (wtedy to Zachód zbojkotował igrzyska). Powinienem wygrać. Wiedziałem, że medal mam niewyjęty, a liczyłem na złoto, bo ze wszystkimi faworytami i późniejszymi medalistami igrzysk wygrywałem. Ale w ostatniej chwili rozłożyła mnie angina - wspomina.

Ta angina była efektem oszczędności, których za wszelką cenę szukali działacze. - Tuż przed igrzyskami byliśmy na obozie w Font-Romeu [w Pirenejach]. Po dwóch czy trzech dniach spadł śnieg, wszyscy wyjechali, a my musieliśmy zostać, bo było zapłacone. A że kiedyś chorowałem na szkarlatynę i miałem często problemy z gardłem, to w tym zimnie przyplątała się angina. I do widzenia, po formie. Siódme miejsce i tak było dobre. Ale żal medalu straconego indywidualnie. Pewnie złotego. No i na pewno nasza sztafeta miałaby złoto, a nie srebro, gdyby forma mi nie poleciała - przekonuje Woronin.

Los Angeles nie, ale Marsylia tak

Do igrzysk najszybszy biały człowiek sprzed lat nie miał szczęścia. Ale za pechowca się nie uważa. - Jak myślę o 1984 roku, to oczywiście jest mi żal, że zamiast do Los Angeles musiałem jechać na jakieś zastępcze zawody Przyjaźń '84. Tam nie mogłem być w formie, bo jakie znaczenie mógł mieć dla mnie, mierzącego w olimpijskie podium, jakiś dziwny medal? - pyta Woronin.

Pseudoigrzyska dla państw, które zbojkotowały zawody w USA, rekordzista Europy skończył na 16. miejscu. Z czasem 10,66. Aż o 0,66 s gorszym niż ten uzyskany dwa miesiące wcześniej w Warszawie. - Myśmy tam wszyscy byli tak rozczarowani, że o nic nie walczyliśmy. Kozak i Wszoła zaliczyli chyba tylko po jakiejś jednej, śmiesznej wysokości w tyczce i skoku wzwyż [Władysław Kozakiewicz uzyskał 5,40 m, a Jacek Wszoła 2,15 m, czyli jeden o 38 cm mniej od swojego rekordu świata, a drugi o 20 cm mniej od swojego rekordu życiowego] - wspomina Woronin.

- Ale i tak ze swojej kariery jestem zadowolony. I z tego rekordu też, bo zmienił moje życie - słyszymy od pana Mariana.

Po rewelacyjnym wyniku Woronin stał się biegaczem, którego na swoich mityngach chcieli mieć wszyscy. - A nawet poszło to dalej. Jesienią wyjechałem do klubu w Marsylii i tam mieszkałem do końca kariery. Żyłem tam jak pączek w maśle. Wyjechałem z całą rodziną. Dzieci miały lepsze dzieciństwo, odkryliśmy na przykład pampersy. Zjechaliśmy do kraju po pięciu latach, w 1989 roku - opowiada Woronin.

Oczywiście nie było mu łatwo o zgodę na wyjazd. - Działacze rzucali kłody pod nogi. PZLA mi zgody na wyjazd nie dał, mimo że przyszło oficjalne pismo z francuskiej federacji, w którym Francuzi prosili, żebym mógł przyjechać, zapewniali, że będą mi pomagali, utrzymywali mnie, że dadzą mieszkanie, zapewnią wszystkie warunki, żebym mógł dalej rozwijać karierę. Czapki z głów dla ówczesnych władz Legii. Był w niej pułkownik, który mi obiecał, że zgodę dla mnie wywalczy. I słowa dotrzymał - opowiada Woronin.

Tu stał po masło i benzynę, tam spieprzył biznes, wygrywając z Lewisem i Johnsonem

Mieszkając we Francji Woronin miał taki sezon, gdy - jak mówi - między innymi spieprzył biznes wszystkim, którzy się zakładali czy bieg na mityngu w Kolonii wygra Carl Lewis, czy Ben Johnson.

- Lewis mnie lał, bywało, że nawet mnie w kraty nie wpuścił, czyli w te linie przecinające się w końcówce „setki". Ale raz z nim wygrałem, w 1985 roku w Kolonii na Grand Prix. I nigdy nie zapomnę podium w układzie: Marian Woronin pierwszy, Carl Lewis drugi, Ben Johnson trzeci. Ja miałem czas 10,17 czy 10,16, Lewis 10,20, a Johnson 10,20 z groszem. Zimno było, padał deszcz, im to pewnie nie pomagało, a mi nie przeszkadzało. Tamten bieg był ogłaszany rewanżem za igrzyska olimpijskie w Los Angeles. Po nich Johnson się odgrażał, że Lewis już nigdy więcej z nim nie wygra. Pogodziłem ich - wspomina Woronin.

I śmieje się, gdy pytamy, jaką premię za to zgarnął. - Spieprzyłem cały biznes, nic mi nie dali. Poszły ogromne zakłady na zwycięstwo Lewisa i Johnsona. Weszli w to różni sponsorzy, wiele firm, poszły wielkie pieniądze. Jak wygrał Woronin, to nawet dyrektor mityngu powiedział, że skoro nie wygrał ani Lewis, ani Johnson, to on nie będzie wypłacał żadnej premii.

- Nie wiem, czy z Polski w ogóle bym do takiej Kolonii pojechał. Pewnie nie. A w ogóle to ten 1985 roku miałem nawet lepszy niż 1984 z rekordem. Siedziałem cały czas w ciepełku, bez stresu, bo mogłem trenować, a nie się zastanawiać czy stać w kolejce z kartkami po benzynę, czy po masło. Przygotowałem się, wygrałem 100 metrów, a na 200 metrów byłem drugi w Pucharze Europy, w tej Kolonii pokonałem dwóch największych tuzów i generalnie miałem najrówniejszy rok w karierze i kilka świetnych, ostatnich lat sportowego życia. To wszystko zawdzięczam rekordowi sprzed 37 lat - podsumowuje Woronin.

Więcej o:
Copyright © Agora SA