Właściwie każdy wątek tej historii jest tak absurdalny, że można ją zacząć w dowolnym momencie. Można i od końca, kiedy 20-letnia Alicja, córka prezydenta Teodora Roosvelta, miała właśnie zawiesić złoty medal na szyi zwycięzcy tego biegu. Dosłownie kilka sekund wcześniej ktoś zorientował się, że Fred Lorz większość trasy pokonał w samochodzie.
Jeden z czołowych, amerykańskich maratończyków nie wytrzymał trudów biegu i kiedy skurcze zwaliły go z nóg tuż przed połową dystansu, wsiadł do jednego z samochodów podążających za biegaczami. Pech chciał, że samochód zepsuł się kilka kilometrów przed metą, co zmusiło Lorza do wygramolenia się na zewnątrz. Właściwie można poczuć jak sprawdza czy z nogami wszystko w porządku, podbiega kawałek, później kolejny, aż w głowie rodzi się myśl, żeby dobiec już tak do stadionu. Zawsze to lepsze niż czekanie na naprawę samochodu. Kibice wiwatują widząc lidera biegu, więc niesiony dopingiem Lorz pokonuje kolejne kilometry.
Możemy też wyobrazić sobie co działo się w jego głowie. Może to miał być żart, może chciał o wszystkim od razu powiedzieć, a może w pewnym momencie zawarł pakt diabłem. W międzyczasie nogi niosły go do mety, za którą wszystko potoczyło się bardzo szybko. Wiwatujący stadion, wieniec na skroniach, córka prezydenta ze złotym medalem, jakiś facet machający ręką, krzyczący “Nieee”, a później wrogie okrzyki, buczenie, skandal, dyskwalifikacja. I szczerze mówiąc, to najnudniejsza i najbardziej przewidywalna sytuacja ze wszystkich, które wydarzyły się 30 sierpnia 1904 roku w St. Louis.
Znacznie ciekawsze rzeczy działy się za plecami Lorza, który jadąc odkrytym samochodem pozdrawiał po drodze kibiców i innych biegaczy, co świadczy o tym, że nie myślał jeszcze wtedy o zrobieniu wszystkich w jajo i że ta myśl zrodziła się spontanicznie. Ostatecznie jego karę zawieszono, a Lorz wygrał rok później maraton bostoński, tyle że już bez niedozwolonej pomocy. Spotkał tam dobrego znajomego z olimpijskich zmagań, człowieka który przejął po nim złoty medal, Thomasa Hicksa.
Aż dziwne, że o jego biegu nie powstał jeszcze film. A przynajmniej z ostatnich kilometrów walki biegacza ze sobą i prawdopodobnie z najgłupszym trenerem na świecie. Koszmar tego biegu polegał między innymi na warunkach w jakich był rozgrywany. Nawet w cieniu termometry wskazywały 35 C, a w pełnym słońcu temperatura przekraczała 50 C. Biegacze walczyli na zakurzonych drogach St. Louis, po których jeździły miejscowe samochody i ciężarówki, a także snuła się kawalkada aut towarzysząca 32 biegaczom, marzących o złotym medalu olimpijskim. Maratończycy wdychali po drodze tyle kurzu i spalin, że William Garcia z Kalifornii padł przy trasie z krwotokiem żołądka i cudem został uratowany przez lekarzy.
Stopniując dawki absurdu trzeba dodać, że na całej trasie rozstawiono zaledwie dwa punkty z wodą: na 6 i na 12 mili. Nie chodziło o złą organizację, czy pomyłkę. Szef komitetu organizacyjnego, James Sullivan, chciał przetestować możliwości ludzkiego organizmu, pod kątem odwodnienia. Udało się do tego stopnia, że John Lordan, zwycięzca maratonu bostońskiego z 1903 r., zszedł z trasy już po kilku pierwszych przecznicach rzucany torsjami.
Gwiazdą tego biegu został właściwie każdy z 14 biegaczy, którzy dotarli do mety. Wygrał Thomas Hicks, z najgorszym czasem w historii olimpijskich maratonów, dobijającym do 3,5 godziny. Trudno w ogóle stwierdzić, czy Hicks był świadomy dotarcia do mety. Jego dramat rozpoczął się w połowie trasy, kiedy błagał ludzi z obsługi o cokolwiek do picia. Doczekał się jedynie zwilżenia ust wodą destylowaną. Siedem mil przed metą zaczął gasnąć w oczach. Trener odmówił podania mu wody, ale postanowił dodać mu sił mieszanką białek jaj i niewielkiej dawki strychniny, czyli trutki na szczury. Choć wydaje się to szokujące, to jednak w niewielkich dawkach może działać stymulująco. A zatem doszło do pierwszego w historii stosowania dopingu na igrzyskach.
Wycieńczonemu Hicksowi było wszystko jedno i pewnie przyjąłby wszystko, co było choć trochę mokre. Informacja o dyskwalifikacji Lorza dodała mu sił, podobnie jak kolejna dawka kurzych białek zmieszanych ze strychniną, tym razem podlanych francuską brandy, mimo że błagał o łyk herbaty. Przedostatni podbieg pokonał mechanicznie, ostatniego nie pamięta. Zaraz za nim był przekonany, że do mety jest jeszcze 20 mil, męczyły go halucynacje i chciał położyć się przy trasie. Trenerzy zmusili go do dokończenia biegu. Na stadionie prowadzili go pod ręce, a za metą lekarze potrzebowali godziny, żeby przywrócić go do żywych.
Tuż za podium znalazł się Kubańczyk Felix Carvajal. Pieniądze na wyjazd uzbierał sam, biegając po Kubie i prosząc o datki. Pewnie wystarczyłoby na cały wyjazd, gdyby części z nich nie przehulał w kości w Nowym Orleanie. Do St. Louis dotarł pieszo i autostopem. Na miejscu znalazł pokój u amerykańskich sztangistów. Łatwo nawiązywał kontakty, a na trasie maratonu często ucinał pogawędki z widzami. Tuż przed startem jeden z dyskoboli uratował go przed ugotowaniem w trakcie biegu, obcinając nogawki w długich spodniach. Bluzę też miał z długim rękawem, do tego skórzany pas i zwykłe buty do chodzenia.
Może złamałby granicę 5 godzin, gdyby nie niedojrzałe jabłka, które zerwał po drodze, zaspokajając na chwilę pragnienie, ale jednocześnie nabawiając się potężnych skurczów żołądka. To i tak pewnie lepsze od ucieczki przed dzikimi psami, które wydłużyły drogę Janowi Mashianiemu z RPA o dobrą milę. Jego rodak, Len Taw był 9. Mashiani musiał zadowolić się 12 pozycją. Obaj biegli boso, a w maratonie wzięli udział przy okazji wystawy “Dni Antropologii” organizowanej wraz z igrzyskami.
Maraton z St. Louis przeszedł do historii jako ten z najgorszymi wynikami, najmniejszą liczbą uczestników, którzy ukończyli zawody i jako najbardziej absurdalny. Domagano się nawet wykreślenie go z programu igrzysk. Ostatecznie pozostał, tyle że już w bardziej tradycyjnej formie.
Przeczytaj także:
Pobierz aplikację Sport.pl LIVE na Androida i na iOS-a
Sport.pl Live .