Opuszczał Berlin zmęczony, skołowany i wśród kontrowersji. Miał na jakiś czas serdecznie dość biegania, a jeszcze bardziej – uwielbienia tłumów. Nie nadążał z odczytywaniem telegramów z USA od kolejnych bogaczy, którzy chcieli go obsypać pieniędzmi. Komik i aktor Eddie Cantor chciał mu zapłacić 40 tysięcy dolarów za dziesięciotygodniowy udział w jego show. Podobnych propozycji było kilkanaście. A Jesse Owens nie wiedział jeszcze, co chce dalej robić.
Nie wiedział, co odpowiedzieć Cantorowi i jemu podobnym. Nie zdecydował jeszcze nawet, czy chce kontynuować naukę, a potem zostać trenerem, jak sobie kiedyś wymarzył, czy może spieniężyć sławę, ale – zgodnie z przepisami - zamknąć sobie drogę na uniwersytet. – Wiem tylko, że chcę wrócić do domu, do rodziny. W poniedziałek ruszamy do Szwecji, z niej do Londynu, a potem już do domu. I będę tam najszczęśliwszym człowiekiem na świecie – mówił amerykańskim dziennikarzom w ostatni weekend igrzysk w 1936 roku.
Minął już wówczas tydzień, od kiedy w sztafecie 4x100 m Owens zdobył ostatnie, czwarte złoto igrzysk w Berlinie. – Cały ten przesadny rozgłos działa mi już na nerwy – tłumaczył. A jeszcze trzeba było dementować plotki, że w amerykańskiej ekipie lekkoatletycznej aż buzuje od emocji po pewnym afroncie. Nie, nie ze strony niemieckich gospodarzy. Ze strony Brytyjczyków, którzy mieli Amerykanom odmówić wejściówek na lekkoatletyczny mecz w Londynie. Tak pisała prasa, ale Owens i trenerzy przekonywali, że żadnej urazy nie żywią.
O jakichś afrontach ze strony Niemców i ich Führera nic w tej pożegnalnej rozmowie z największą gwiazdą igrzysk nie było. Legenda o Hitlerze zaciskającym pięści w loży honorowej przy każdym zwycięstwie Jessego Owensa jest w kanonie opowieści z olimpijskiego Berlina 1936. I fakty jej nie przeszkadzają, choć mogłyby. Hitler, jak wynika z opowieści jego przybocznych, rzeczywiście Owensem gardził, jak wszystkimi czarnoskórymi olimpijczykami.
Nazywał go w prywatnych rozmowach człowiekiem z dżungli, robiącym niesprawiedliwy użytek z przewag swojej rasy. Zresztą igrzyskami też Hitler gardził, zanim doszedł do władzy w Niemczech. Krytykował rządzących za to, że się o igrzyska ubiegali. Jeszcze w 1932 nazywał je wymysłem Żydów i masonów i przysięgał nie wpuścić tej zarazy do kraju. Ale gdy już rządził, wiedział, jak je wykorzystać. A igrzyska były dla Trzeciej Rzeszy zbyt ważnym wizerunkowo projektem, by przywódca pozwolił sobie potem na uchybianie Owensowi na oczach świata.
Tak, Hitler nie ściskał publicznie ręki Owensa-zwycięzcy. Ale kolor skóry nie miał tu znaczenia: od momentu, gdy szef Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego dał Hitlerowi reprymendę - nie może pan gratulować tylko Niemcom, albo pan gratuluje wszystkim, albo nikomu – Führer w ogóle zrezygnował z uroczystego gratulowania złotym medalistom. A z Owensem po jego pierwszym złotym medalu wymienili kurtuazyjne pozdrowienia z daleka, co przyznał sam Amerykanin.
W niektórych wspomnieniach z tamtych igrzysk pojawia się też scena z kuluarów, gdzie miało dojść do uścisku dłoni kanclerza Rzeszy i Owensa. Ale te opowieści pojawiły się już po śmierci Owensa, od której mija właśnie 40 lat. Za późno na rozstrzygnięcie, jak było naprawdę. W każdym razie dziennikarze relacjonujący tamte igrzyska zajmowali się sprawą "komu Hitler ściska dłoń" tylko przez pierwszy weekend. A potem odpłynęli w zachwyty nad niemiecką organizacją i gościnnością.
Igrzyska opisywane dziś jako najczarniejszy rozdział olimpizmu, relacjonowane były wtedy, w sierpniu 1936 roku, w superlatywach. Również przez wielu polskich wysłanników, ale skoro to historia Owensa, to oddajmy głos dziennikarzom "New York Timesa". "Pokaz przyjaznej rywalizacji, dobrego humoru, nienagannej gościnności" – pisali na pożegnanie Berlina, zachwycając się miastem bez śmieci na ulicach, miastem bez much i szczurów. Nie było w tych pożegnaniach słowa o tym, że Owens zbierał swoje cztery złote medale na złość komukolwiek. Było o największych, najlepszych igrzyskach w dziejach. Igrzyskach pełnych rekordów sportowych, rozgrywanych "wśród radosnego, przyjaznego tłumu", choć na początku codziennie padało ("a przecież naziści są znani z tego, że mają szczęście do pogody podczas ważnych dla siebie imprez" – pisał dziennikarz).
"To jest obraz, który zagraniczni goście zabiorą do domu, ku niewątpliwej poprawie stosunków światowych oraz ogólnej uprzejmości. Może to jest tylko czasowy rozejm w sporach tego świata (….), ale nawet jeśli, to reakcja na to musi być dobra i trwała" – pisał reporter "New York Timesa". Gospodarzy wspominał jako łaknących dobrego słowa od zagranicznych gości, "uprzejmych ponad miarę". "Niemcy przekonali się na własne oczy, że wszystkie rasy są dobre, a niektóre pod pewnymi względami nawet lepsze niż teutońska". "Niemieccy komentatorzy są pełni zachwytu nad wdziękiem i posturą zagranicznych sportowców, zwłaszcza amerykańskich". "Obcokrajowcy, którzy znają Niemcy jedynie z tych dwóch przyjemnych tygodni, mogą zabrać do domów tylko jedno wrażenie: że to naród niewiarygodnie wręcz szczęśliwy i żyjący dostatnio, że Hitler jest jednym z największych, jeśli nie największym, liderem współczesnego świata. A sami Niemcy, wbrew opinii, są gościnni, pokojowo nastawieni i zasługują na wszystko najlepsze, co świat może im dać". Tak pisał "New York Times" w weekend zamknięcia, w tym samym wydaniu w którym był ostatni wywiad z Owensem przed odjazdem.
Oczywiście, że były też wcześniej w tych relacjach i początkowa nieufność, i kpiny z samochwalstwa organizatorów i – na koniec - zastrzeżenia: pamiętajmy, że mówimy o totalitarnym państwie, wydział propagandy czuwa, zobaczymy, jak historia potoczy się dalej. Ale tamtego lata igrzyska walczyły o miejsce na czołówkach gazet z wyliczaniem ofiar hiszpańskiej wojny domowej czy relacjami z pokazowego procesu Zinowiewa, Kamieniewa i reszty "terrorystów" z bandy zdrajcy, Lwa Trockiego. A w Berlinie była sielanka. Pamiętajmy: wrażenia z Berlina 1936 - i zimowych igrzysk w Garmisch-Partenkirchen, rozegranych kilka miesięcy wcześniej - jeszcze w przeddzień drugiej wojny światowej były na tyle dobre, że MKOl po rezygnacji Japonii z organizowania igrzysk 1940 w Sapporo i Tokio, po nieudanych próbach porozumienia się z Sankt Moritz, zdecydował że zimowe IO 1940 zorganizuje właśnie Ga-Pa. Oczywiście, te igrzyska się już nie odbyły.
Berlin 1936 pozostał ostatnią przedwojenną olimpiadą. I najpiękniejszym tygodniem w życiu Jessego Owensa, geniusza szybkości. Wnuka niewolnika z Alabamy, najmłodszego z dziesięciorga dzieci Henry'ego Clevelanda Owensa i Mary Emmy Fitzgerald, którzy przenieśli się do Cleveland, na Północ, gdy mały miał dziewięć lat.
Jesse (James Cleveland Owens, "Jesse" to od twardo wymawianego JC), rocznik 1913 po wszystkie największe sukcesy biegał w barwach stanu Ohio. Pierwszy rekord świata wyrównał już w 1933 roku, mógł dzięki szybkim nogom przebierać w ofertach z uczelni. Wybrał jednak uniwersytet w swoim stanie. Swoim, a czasem obcym, bo był tam obywatelem drugiej kategorii. Choć mógł rywalizować z białymi na bieżni, to był zmuszony do mieszkania poza kampusem uniwersytetu z innymi czarnoskórymi sportowcami. Do jadania podczas wyjazdów na zawody w restauracjach "tylko dla czarnych" i mieszkania w takich hotelach, chyba że któryś z hoteli dla białych zrobił wyjątek i zgodził się wpuścić Afroamerykanów tylnym wejściem.
- Całe życie patrzyłem, jak mój ojciec, matka, moi starsi bracia i siostry próbowali uciec przed różnymi Hitlerami, najpierw w Alabamie, a potem w Cleveland. I w Berlinie chciałem biec tak szybko i skakać tak daleko, żebym się już nie musiał nigdy oglądać za siebie. Żeby już żaden Hitler tego świata nie miał dla mnie znaczenia – wspominał później.
W igrzyskach w Berlinie Jesse mieszkał w pięknej wiosce olimpijskiej bez segregacji na rasy. Odwiedził go tam pewien niemiecki przedsiębiorca, który razem z bratem produkował obuwie. Przedsiębiorca nazywał się Adi Dassler, Owens był zachwycony butami, które od niego dostał. Adi z bratem, Rudim już wtedy członkowie NSDAP, potem będą obuwać Wehrmacht, a po II wojnie światowej pokłócą się i podzielą firmę: jeden założy Adidasa, drugi Pumę. A Owens pozostanie najsłynniejszym sportowcem, któremu wspólnie zapewnili sprzęt. I już drugiego dnia igrzysk zaczął w nim zbierać złote medale. 3 sierpnia sprinter z Ohio - "Ohio State’s Negro ace" – jak to ujął "New York Times", w biegu na 100 metrów "płynął po czerwonej ceglanej bieżni z wdziękiem aerodynamicznego pociągu, mknącego przez otwartą prerię, i wyrównał rekord świata i olimpijski". Trzeciego dnia igrzysk, w skoku w dal, "Negro skoczył za granicę 26 stóp" (znów nagłówek z NYT), zdobywając drugie złoto. Po niespodziewanie zaciętej walce z reprezentantem gospodarzy Luzem Longiem. Jak relacjonował NYT, "Luz Long, tak mało ceniony w niemieckich kręgach sportu, że nie ma etatu policjanta ani żołnierza, na dwie kolejki przed końcem konkursu był równo z Owensem, na 7,87 m. I zmusił ten ludzki pocisk do katapultowania się w okolice własnego rekordu świata, by w ogóle wygrać tę walkę”.
Zarówno złoty jak i srebrny medalista skoczyli za granicę dotychczasowego rekordu olimpijskiego, wcześniej w eliminacjach Luz podpowiedział rozdygotanemu Owensowi, jak zaliczyć skok ostatniej szansy po dwóch spalonych próbach. Po tym jak się obejmą, gratulując sobie walki, Joseph Goebbels zanotuje w swoim dzienniku: "Co za wstyd. Biały człowiek musi się wstydzić". Przyjaźń Luza i Jessego przetrwa lata, choć będzie podtrzymywana tylko listami. Nie zobaczą się już, Luz nie wrócił z frontu włoskiego II wojny światowej, jest pochowany na Sycylii. Tamtego dnia w sierpniu 1936 stanęli razem na podium czarnoskóry Owens i Aryjczyk, salutujący wyprostowaną dłonią. A jednak był to początek przyjaźni. A 110 tysięcy widzów – tu znów cytat z amerykańskiego dziennika - "przyszło by oglądać kolejne niemieckie zwycięstwa, a skończyło wielbiąc Amerykanów". Trzeciego dnia igrzysk "fenomen z Ohio wystrzelił po trzecią koronę, wygrywając bieg na 200 m z rekordem olimpijskim i świata". A 9 sierpnia dołożył czwarte złoto w sztafecie. Tego akurat dnia NYT wrócił na krótko do sprawy gratulacji od Hitlera dla sportowców niearyjskich. Tytuł notki: "Negroes über alles".
Afroamerykanin został w Berlinie największą gwiazdą reprezentacji USA. Reprezentacji, której szefem był wtedy Avery Brundage, przyszły szef Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, zakochany szaleńczo i czasem bezmyślnie w ideałach Pierre’a de Coubertina, ale na pewno nie w ideale równości ras. Reprezentacja USA długo nie była pewna przyjazdu na igrzyska w Berlinie, Amerykanie rozważali bojkot, byli prominentni działacze olimpijscy z tego kraju, którzy sobie nie wyobrażali startu w kraju wrogiej Żydom dyktatury. Ale Avery Brundage pojechał, zrobił inspekcję i zagwarantował, że Żydom nie dzieje się w Niemczech krzywda i Amerykanie mają jechać, koniec dyskusji. A gdy afroamerykańscy reprezentanci USA wrócili z Berlina to okazało się, że mają posłusznie wrócić na swoje miejsce w społeczeństwie, bez dyskusji.
Prezydent Franklin Delano Roosevelt odmówił przyjęcia Owensa i innych czarnoskórych sportowców w Białym Domu. Trwała kampania wyborcza, prezydent bał się, jak zareaguje jego elektorat z Południa. Owens interesował się mocno polityką, wspierał republikańskiego kandydata, a o Roosevelcie mówił miesiąc po powrocie z Berlina, stojąc przed tłumem w Kansas City: - To nie Hitler mi uchybił, tylko prezydent mojego kraju. Nawet telegramu nie wysłał.
Nie tylko prezydent mu uchybił: po nowojorskiej paradzie sportowców, której Owens był głównym bohaterem, nie wpuszczono go na bankiet w hotelu Waldorf-Astoria głównym wejściem, musiał jechać windą ze służbą. Sportowa kariera rekordzisty z Berlina też miała niewesoły ciąg dalszy: naukę jednak musiał przerwać, a dobrych propozycji reklamowych już nie otrzymywał. Pozostały wyścigi pokazowe, ściganie się z końmi, z motocyklistami, z najszybszymi baseballistami w MLB, a potem praca sprzedawcy. I plajta finansowa już w latach 40. Dopiero w następnej dekadzie przyszła odmiana losu. Prezydent Dwight Eisenhower naprawił błędy poprzedników i zrobił Owensa oficjalnie "ambasadorem amerykańskiego sportu". Wcześniej, w 1951 Jesse odwiedził Berlin. W rodzinnej Alabamie nie mógłby jeszcze wtedy siedzieć w autobusie razem z białymi, a tam stanął i mówił do mieszkańców Berlina Zachodniego w imieniu Amerykanów (cytat za gazette.com): - Stańcie razem z nami do walki o wolność i demokrację, z pomocą Boga Wszechmogącego.
Okazał się świetnym mówcą, płatne odczyty, a w końcu też i kontrakty reklamowe pozwoliły mu na prowadzenie spokojnego życia i zapewnienie dobrej przyszłości rodzinie, z którą osiadł w Chicago. Żonę, Minnie Ruth Solomon, poznał jeszcze w szkole średniej. Na igrzyska do Berlina Jesse pojechał jako ojciec czteroletniej córki. Mieli potem z Minnie Ruth jeszcze dwie córki. Gdy dorosły, przenieśli się z żoną na Południe, do Arizony. Pod koniec 1979 roku u Owensa, wypalającego przez lata po paczce papierosów dziennie, wykryto raka płuc. Zmarł trzy miesiące później, 31 marca 1980 roku. W Berlinie, przy parku w którym jest Stadion Olimpijski, ma dziś ulicę swojego imienia. Na pamiątkę tego lata, gdy na wrogiej niby ziemi był już bohaterem, a na swojej jeszcze długo pozostanie sługą.