Paweł Fajdek: Gdybym spotkał szefa IAAF, powiedziałbym mu "nie od*** chłopaku". To jest straszne
Łukasz Jachimiak: Zaraz po zdobyciu czwartego z rzędu złota mistrzostw świata mówiłeś nam, że boli Cię głowa. Dzisiaj boli jeszcze bardziej?
- Nie, naprawdę. Wszystko się strasznie wydłużyło, dopiero o godzinie pierwszej wyjechaliśmy ze stadionu. Jak przyjechaliśmy do hotelu, to już nie było nic do jedzenia. W hotelu obok zamówiliśmy jedzenie, dopiero o 2.40 zaczęliśmy kolację. Emocje długo schodziły, o szóstej chciałem pójść na basen, ale trzeba było czekać do siódmej. Grzecznie czekaliśmy, posłuchaliśmy muzyki, pogadaliśmy, każdy z naszego teamu poopowiadał jakie ma plany na wakacje, jak chce powypoczywać. Po basenie chciałem zasnąć, ale nie mogłem. Spojrzałem na zegarek, była już 8.15, a jeszcze nie spałem. Dlatego jestem bardzo zmęczony.
Złoty Paweł Fajdek. Sypnęło medalami dla Polaków [WIDEO]
A bardzo szczęśliwy też?
- W euforii nie jestem. Pewnie też dlatego, że najważniejszy rok przede mną. Tak jak kiedyś po wygranych zawodach powiedział Tomek Majewski - to już jest historia. Teraz myślę, żeby wygrać za rok igrzyska. Cieszmy się z sukcesów za parę lat, po zakończeniu kariery, a teraz zróbmy, co mamy zrobić. Chcę być fair w stosunku do siebie i chcę mieć co wspominać.
Twoja trenerka mówi, że po zwycięstwie rozmawialiście, że dobrze byłoby dogonić Siergieja Bubkę, który aż sześć razy został mistrzem świata. Czyli jeszcze w dwóch edycjach wystartujesz?
- Mam zamiar wystartować więcej razy. Nie wiem czy uda się wygrać sześć razy z rzędu, ale na razie skupię się na igrzyskach. To jest teraz cel. A dopóki jestem mistrzem świata, to zawsze będę stawał na starcie, żeby bronić tytułu. Teraz jest fajnie, że znów mamy dwa medale, że na podium stanę z Wojtkiem Nowickim. Cieszę się, ale nie ukrywam, że to jest według mnie dziwna sytuacja. Krzywdzące byłoby usunięcie z podium Węgra, to jasne. On czuł, że ma medal i chciał walczyć o złoto, stawiał wszystko na jedną kartę. Ale że Brytyjczycy nie złożyli protestu w sprawie rzutu Nicka Millera? On miał prawie 80 metrów, a uznano, że spalił.
Był protest, ale został odrzucony.
- To słabo protestowali. Moim zdaniem ten rzut nie był spalony i Miller powinien mieć srebrny medal. I wtedy nie mielibyśmy brązowych dla Wojtka i Halasza. Różnie bywa. Na Memoriale Kamili Skolimowskiej były pogłoski, że Wojtek spalił ostatni rzut, którym mnie przerzucił. Ale mnie to nie obchodzi, naprawdę. Zostawmy to, wolę się skupić na sobie. Jeżeli takie sytuacje można prostować, to róbmy to, walczmy o medale, bo zasługują na nie ludzie, którzy ciężko pracują.
Srebro zdobył Francuz Bigot, były dopingowicz, a Ty takich bardzo nie lubisz.
- Bez komentarza.
Mówiłeś o zmęczeniu, o wakacjach. Było szczególnie ciężko przez operację, przez którą ciągle musiałeś gonić z przygotowaniami?
- Wiele mnie ten sezon kosztował psychicznie. Najpierw była chęć powrotu do sprawności. Po operacji lewej nogi musiałem trochę zmienić sposób chodzenia. Gdy mięśnie w łydce były pozrywane, to nogę ciągnąłem za sobą i trochę mi się zmieniło ustawienie bioder. Plecy mnie przez to zaczęły boleć. Później zwróciłem na to uwagę, że krzywo chodzę i zmieniałem postawę. Jestem bardzo szczęśliwy, że teraz będę miał miesiąc wakacji i będę mógł się masować, regenerować, tylko odpoczywać. Mam nadzieję, że jeszcze trochę dobrej pogody w Polsce będzie, bo jestem tak koszmarnie zmęczony, że nie chce mi się wyjeżdżać, mam dosyć podróży. A od listopada powrót do pracy.
Twoja trenerka powiedziała nam, że zastanowi się czy nie warto będzie poprowadzić porannych treningów, żeby Cię przyzwyczaić do olimpijskich kwalifikacji.
- Nie mam pojęcia, o której będą eliminacje w Tokio.
O dziewiątej rano.
- To która wtedy będzie w Polsce?
Pierwsza w nocy.
Dla mnie bomba! Ha, ha. Nie trzeba się przejmować. Nie zamierzam lecieć do Japonii na tydzień czy dwa przed startem na igrzyskach. Startowałem tam, jest mi tam dobrze, poradzę sobie. Niezależnie od godziny. Wiem, że ludzie mówili, że eliminacje w Rio były w godzinach porannych, ale przecież wiadomo, że wtedy w Polsce nie było rano. Zresztą, to nie ma znaczenia. Jestem tak wytrenowany, że mam wstać i rzucać, niezależnie od pory. Jeśli coś nie gra, to dopiero wtedy zaczynają się problemy. Ale ten sezon umacnia mnie w przekonaniu, że wszystko idzie w dobrym kierunku.
Trenerka martwi się, że skoro już pytamy ją i Ciebie o Tokio, to przez rok takich pytań dostaniesz za dużo i za bardzo będziesz się przejmował igrzyskami. Ma rację?
- Ja od siedmiu lat słyszę o igrzyskach, to dla mnie nic nowego. Ale takim faworytem jak byłem w Rio to już nigdy nie będę. Teraz troszeczkę dalej rzucają chłopaki. Wojtek rzuca 80 czy nawet 81 metrów, dodatkowo będzie podrażniony z konkursem z Dauhy, więc będzie bardzo groźny. Ale obym miał zdrowie, to się bardzo dobrze przygotuję. Mam nadzieję, że w końcu uda mi się zbudować taką formę jak chcę i dzięki temu będę rzucał tak daleko jak jeszcze nigdy.
Profesjonalizujesz się, zadbałeś o dietę, podobno ważysz optymalne dla Ciebie 123 kg, a nie 136, jak rok temu?
- W tym sezonie wstawałem nawet na śniadania, co wcześniej mi się bardzo rzadko zdarzało, ha, ha. Ludzie z mojego sztabu bardzo o mnie dbają. Czasami aż za bardzo. Szczególnie trener Jola Kumor. Bywało, że miałem dosyć, obrażałem się i szedłem na trening sam, bo dmuchanie na zimne mnie denerwowało. A ono było zawsze jak mi coś nie wychodziło, jak mnie bolały plecy, jak za bardzo chciałem rzucać 80 metrów. No, byłem nieznośny. Ale trener Cybulski [poprzedni szkoleniowiec Fajdka] mówił, że takim trzeba być.
Trenerka się martwi, ale podkreśla, że masz bardzo dobre czucie siebie i że to jest Twoja ogromna przewaga nad rywalami.
- Zdecydowanie wiem, czego mi trzeba. Od ponad 10 lat jeżdżę na zgrupowania, na których widzę jak inni ludzie trenują. Jestem w szoku, że takie rzeczy można robić. To jest jak jeżdżenie samochodem na ręcznym hamulcu. Ja trenuję ciężko, oczywiście, ale skupiam się na tym, żeby się dogadać z młotem, a nie z nim walczyć. Przecież to jest podstawa tej konkurencji. Czucie siebie i młota już po sześciu tygodniach treningu w tym roku pozwoliło mi uzyskać 80 metrów. A inni? Tylko się cieszyć, że nie mądrzeją. Jeśli chodzi o nowe rzeczy, które ktoś chce włączyć do mojego treningu, to zawsze proszę o bardzo logiczne wytłumaczenie. Jestem twardy w negocjacjach.
Lepiej mieć takiego trenera, który mocno uwzględnia Twoje stanowisko niż trenera-kata jak Czesław Cybulski?
- Patrząc na medale jest remis, ha, ha. Ale to Jola ma mnie poprowadzić do medalu olimpijskiego. Tego się trzymajmy. Z nią robię wszystko tak, żeby było mi wygodnie, ale to nie znaczy, że nie muszę trenować. Trening rzutu młotem zaczyna się wtedy, kiedy przyjdę na rzutnię, a nie jest tak, że muszę być koniecznie o jakiejś porze. Moje ciało jest maszyną, o którą muszę dbać, którą muszę serwisować. I jeśli czuję, że potrzebuję dodatkowej godziny odpoczynku, to nikt mi nie robi problemu. To jest przyjemne. Mam bardzo dobrą ekipę. Dbają o mnie cztery osoby. To trenerka Jola Kumor, lekarz Marek Krochmalski, fizjoterapeuta Rafał Stach i dietetyczka Ula Somow. Jesteśmy fantastyczną piątką. Tak im powiedziałem wieczorem po zdobyciu złota. Świetnie nam to gra. I wierzę, że za rok w Tokio znów się będziemy cieszyć. Wreszcie po olimpijskim medalu.
Była mowa o tym, że masz być jak Bubka, więc może warto porozmawiać, jak bardzo finansowo odstajesz od mistrzów z innych, bardziej popularnych lekkoatletycznych konkurencji?
- Po igrzyskach w Rio miałem przestój jeśli chodzi o sponsora. Ale dziękuję, że Orlen znów jest ze mną. Fajnie jest mieć komfort, nie martwić się o pieniądze. Mam stabilność, ale bogaczem nie jestem. Niestety, rzut młotem nie jest poważany. Trwa zabijanie konkurencji. Jeżeli jesteśmy rodziną lekkoatletyczną, to nią badźmy i nie dyskryminujmy niektórych. Pamiętam, że kiedyś było w sezonie 11 mityngów z cyklu Challenge, a teraz są cztery. I podobno jeszcze chcą je wycofać. To jest niedorzeczne. Coraz trudniej jest zarobić.
Gdybyś na dekoracji spotkał szefa IAAF Sebastiana Coe, to co byś mu powiedział?
- Nie od... chłopaku. Nie no, to jest straszne. Zarabiamy o wiele, wiele mniej. Chociaż przez rok mogliby nas potraktować jak ludzi, jak równoprawnych sportowców i pozwolić nam poczuć, że lekkoatletyka to nie jest tylko bieganie i skakanie o tyczce albo wzwyż. Dlaczego IAAF się podpisuje pod tym, że ktoś robi Diamentową Ligę i nie robi rzutu młotem, bo on mu się nie podoba.
Wielu mówi, że to dziwna konkurencja - rzucacie kulą, którą się nazywa młotem. Denerwujesz się, gdy słyszysz takie rzeczy?
- Co to za konkurencja? Jedna z najstarszych. I może tyle wystarczy. Wybrałem świadomie to, co robię, więc już nie chcę za bardzo narzekać. Ale jeżeli uda nam się zbuntować i coś dla siebie wywalczymy, to fajnie. Mam nadzieję, że się uda. A jeśli nie, jeśli z systemem nie wygramy, to przecież też się z rywalizacji nie wypiszemy.
To wróćmy jeszcze do dekoracji - wzruszasz się, kiedy grają Ci "Mazurka Dąbrowskiego"?
- Porusza mnie to, ale nie wzrusza. Na szczęście. Okazuję się być twardym człowiekiem. Fajnie, że w Dausze będzie wreszcie taki wywalczony "Mazurek Dąbrowskiego", a nie przyznawany bokiem za poprzednie lata. Mam nadzieję, że i Marcina Lewandowskiego, i chłopaków z kuli pchnie to do walki. Będę trzymał kciuki. Na pewno.
Sztafecie dziewczyn 4x400 metrów dajesz mniejsze szanse?
- Im też bardzo kibicuję. Ale nie wiem czy dziewczyny nie będą zmęczone, bo dużo mają w Dausze biegania. Właśnie - widzicie, mają tego tyle, a jeszcze się im dodaje miksty. A może niech IAAF zrobi sztafetę, w której będą biec oszczepnik, kulomiot, dyskobol i młociarz? Też będzie fajnie, przecież ludzie chętnie by zobaczyli jak się grubasy biją na torach i czy się w tych torach mieszczą. Kiedyś miałem pomysł, żeby zrobić na Stadionie Narodowym halowe mistrzostwa świata w dysku, oszczepie, młocie. Usłyszałem "nie", nie da się, nikt za to nie zapłaci. Szkoda.