Robert Korzeniowski skomentował skandal podczas chodu na MŚ. "To nie są najtrudniejsze warunki"

- Mam świadomość, że na starcie było ponad 30 stopni Celsjusza, że wilgotność wynosiła 74 proc. Ale w Atlancie w 1996 roku też było 30 stopni, tylko że wilgotności było 93 proc. Żeby wygrać, wtedy trzeba było uzyskać czas o 20 minut szybszy - mówi Robert Korzeniowski. - Jak ktoś abecadła nie odrobi i nie weźmie sobie ośmiu-dziewięciu dni adaptacyjnych, to potem są cierpienia i opowieści o rzeźni - dodaje czterokrotny mistrz olimpijski w chodzie. W nocy z soboty na niedzielę w Dausze chodziarze rywalizowali o medale MŚ na 50 km, a ich ekstremalny start oglądał były mistrz.
Zobacz wideo

Zejścia z trasy wielu zawodników, w tym mistrza świata i mistrza olimpijskiego. Rezultat zwycięzcy gorszy aż o pół godziny od wyniku który dał złoto dwa lata temu. I jeszce skandaliczne pomyłki sędziów z największym poszkodowanym w osobie Rafała Augustyna - tak przebiegał wyścig chodziarzy. Jako gość IAAF i ekspert Eurosportu wszystkiemu przyglądał się Robert Korzeniowski.

Łukasz Jachimiak: Przeżył Pan kiedyś albo chociaż widział taką rzeźnię?

Robert Korzeniowski: Jeśli chodzi o skandaliczne błędy sędziów to nie. Nie wyobrażam sobie, jak można tak się mylić, żeby kazać zawodnikowi pokonać o dwa kilometry więcej. Niesamowity bałagan. Natomiast jeśli chodzi o warunki, w jakich odbyły się zawody, to nam, widzom, było nawet przyjemnie. Siedzieliśmy sobie jak w teatrze, na specjalnej trybunie i oglądaliśmy kawałek nadmorskiego pasażu przygotowanego, by chodzić tam i z powrotem. Oczywiście zobaczyliśmy mnóstwo zawodników, którzy odpadali, zatrzymywali się, rezygnowali. Ale to nie są najtrudniejsze warunki jakie pamiętam.

Na pewno?

- Oczywiście mam świadomość, że tu na starcie było ponad 30 stopni Celsjusza, że wilgotność wynosiła 74 proc. Ale dużo szybciej szliśmy na igrzyskach w Atlancie w 1996 roku, a też było 30 stopni, tylko że wilgotności było 93 proc. A wtedy trzeba było uzyskać czas 3:43, żeby wygrać. Czyli aż o 20 minut szybciej niż teraz w Dausze. Mam wrażenie, że zawodnicy poszli za bardzo asekuracyjnie. Nastawili się na powtorny upał, wystraszyli się. Szli w ogromnym stresie, zastanawiali się, co to się będzie działo, kiedy ich trafi. A idąc w takim stresie naprawdę odczuwamy więcej. Gwarantuję, że ci zawodnicy w temperaturze 30-stopniowej w swoich karierach już wiele razy chodzili i radzili sobie dużo lepiej. Przecierałem oczy, widząc, jak wolno tu zaczęli. Podobało mi się podejście Suzukiego, który po prostu robił swoje. Dlatego wygrał. Chłopak jest świetnie przygotowany. Również logistycznie, bo przyszykował sobie lód, ładnie się schładzał, wszystko miał przemyślane. Żeby było jasne: tu są trudne warunki. Widzę to, czuję. Ale jak słyszę, że niektórzy zawodnicy trenowali sobie w Pirenejach albo w Spale, a tu wpadli na ostatnią chwilę, to powiem, że postąpili odważnie.

Czyli aklimatyzacja w takich warunkach jest konieczna? Nie można pójść inną drogą?

- To jest abecadło. Jak ktoś tego abecadła nie odrobi, nie weźmie sobie ośmiu-dziewięciu dni adaptacyjnych, to potem są cierpienia i opowieści o rzeźni. Pamiętam, że jak w Atlancie się przytotowywałem, to zaraz po przyjeździe tam chciało mi się płakać. Zatrzymywałem się na treningu, bo nie potrafiłem zrobić podstawowych rzeczy. Ale po dwóch tygodniach startowałem już na 20 km i zająłem ósme miejsce, a potem na 50 km wygrałem igrzyska. Poleciałem tam na trzy tygodnie przed głównym startem. A jeszcze rok wcześniej byłem tam na rekonesansie. W porze zbliżonej do startu w zawodach. Obserwowałem organizm, ważyłem się, sprawdzałem reakcje ciała, jak puchłem, patrzyłem kiedy nabieram normalnej koordynacji. To są rzeczy podstawowe. Każdy zawodnik, który celuje w coś więcej niż zaliczenie mistrzostw powinien je robić. I mam nadzieję, że przed igrzyskami w Tokio w naszych poszczególnych grupach treningowych takie prace zostaną odrobione. Wierzę, że nikt do startu tam nie podejdzie jak do startu w gorącym miejscu, tylko jednak zauważone zostanie, że jest to miejsce bardzo specjalne.

Tam też Pan startował.

- Tak, na mistrzostwach świata w 1991 roku. Wtedy była temperatura 30 stopni i do tego 100 proc. wilgotności, padał deszcz i nigdy w życiu nigdzie nie zaznałem gorszej sauny.

Do warunków w Dausze specjalnie nie szykowali się nie tylko Polacy. Mistrz olimpijski Matej Toth mówił nam, że jest tu po raz pierwszy. I że przerosły go te warunki.

- Mnie to zadziwia. Wszyscy uznali, że będzie bardzo ciężko, że wszyscy będą cierpieć, więc może akurat ja to cierpienie przetrzymam. A rzecz polega na tym, żeby w trakcie startu nie cierpieć. Zwycięzca Suzuki za bardzo nie cierpiał. Popatrzmy na mojego prawie równolatka, Jesusa Angela Garcię [Hiszpan za kilka dni skończy 50 lat, a zajął ósme miejsce!]. Widać, że odrobił wszystkie lekcje.

Jak bardzo się puchnie i jak dużo kilogramów się traci, startując w ekstremalnych warunkach?

- Najpierw się kilogramy zyskuje. Bo gdy się przyjeżdża w taki klimat, to woda jest w organizmie zatrzymywana. To dlatego, że jesteśmy w sztucznych warunkach - po locie, w klimatyzowanych pomieszczeniach - a nawadniamy się i później w szalonym tempie tracimy wodę, kiedy wychodzimy na trening. Te ubytki trzeba uzupełniać solami mineralnymi. Ale nie znamy ich proporcji. Trzeba sobie opracować takie przyjmowanie płynu izotonicznego, żeby się normalnie pocić, żeby on się nie zatrzymywał w żołądku, tylko żebyśmy mieli jego obieg. Optymalnie jest, jeżeli się traci kilogram-półtora w trakcie startu na 50 km. Tak się dzieje, gdy przyjmuje się płyny i się je wypaca. Ale zdarzają się wymioty, są tacy, którzy tracą po trzy-cztery kilogramy, znajdują się na granicy odwodnienia i nie dają rady iść dalej. Ja traciłem góra półtora kilograma. Ale piłem pięć-sześć litrów płynów.

Nigdy się Pan nie odwodnił?

- Ależ oczywiście, że się odwodniłem. Kiedyś w Krakowie wyszedłem na 30 km, a miałem tylko dwa bidony. Straciłem trzy kilogramy, nie mogłem sam wejść pod prysznic, tak mnie łapały skurcze. To było straszne. Ale w zawodach tej miary co mistrzostwa świata się nie odwadniałem. Owszem, w Tokio, w swoim debiucie, miałem zgodnie z zaleceniami z opakowania przygotowane proporcje płynu izotonicznego, ale płyn zebrał się w żołądku, zagotowałem się i go zwróciłem. Musiałem zejść z trasy. To był jedyny błąd, jaki popełniłem w takich zawodach.

Jak dużym błędem jest organizowanie mistrzostw świata w takim miejscu jak Dauha? Nie bierzmy pod uwagę tylko pogody.

- Wszyscy mamy świadomość, że decyzja o organizacji tu mistrzostw świata w lekkoatletyce i tak samo w piłce nożnej wynika nie tyle z zainteresowania Katarczyków sportem czy z ich wybitnych wyników, tylko po prostu to jest biznes. Taki był deal, i tyle. Dla uspokojenia kolejne mistrzostwa przyznano Eugune (USA). Ale i tak wszyscy sobie zadawali pytania "Po co Katar?, "Jak?". Było jedno, wielkie oburzenie. Ja nie widzę, żeby tu było zainteresowanie, żeby ulica żyła tymi zawodami. To są mistrzostwa wysterylizowane. Jest wyizolowany stadion, jest enklawa. Stadion jest klimatyzowany, wyabstrahowany, inny. Moglibyśmy go ustawić w innej części świata i wyszłoby na to samo. Zawsze do gry wciąga się miasto, społeczeństwo, a tutaj tego nie ma. A przykład zawodów robionych w środku nocy mówi najwięcej. Mnie się nie udało dotrzeć na piątkowy maraton kobiet, więc chciałem go obejrzeć w hotelu.

Tu nie ma transmisji z mistrzostw.

- Sto kanałów obleciałem. Dwa razy. Myślałem, że śnię! To jest dowód, jak tu postrzegane są mistrzostwa. Słyszałem też, ale nie widziałem tego, tylko o tym słyszałem, że w trakcie ceremonii otwarcia szejk oglądał wyścigi wielbłądów. Ale nie chcę dyskredytować całych mistrzostw. Bardzo się cieszymy z medalu Joasi Fiodorow i czekamy na następne dla Polski. Mieliśmy show w biegu panów na "setkę". Bywa fajnie. Ale to wszystko mogłoby się odbywać zupełnie gdzie indziej.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.