Kozakiewicz: Gdy dowiedzieliśmy się o bojkocie igrzysk, zamówiliśmy dzbanek wina. Po chwili restauracja zaczęła się trząść

- Poprosiliśmy kelnera o dzbanek wina. "Będziemy się martwić" - powiedzieliśmy. Dostaliśmy, pijemy, a za jakiś czas czujemy, że trzęsie się cała restauracja. Patrzymy po sobie i na ludzi, którzy wybiegają na zewnątrz, żeby im sufit na głowę nie spadł. Oni w panice, a my idziemy spokojnie, bo się zastanawiamy czy to się na pewno dzieje, czy to nie wino tak zadziałało. Okazało się, że Wezuwiusz się troszeczkę zdenerwował i było trzęsienie ziemi - Władysław Kozakiewicz wspomina dzień, w którym dowiedział się, że Polska zbojkotuje igrzyska olimpijskie w Los Angeles w 1984 roku. I opowiada, jak tamte wydarzenia wpłynęły na jego późniejszą karierę i życie.

17 maja 1984 roku zarząd Polskiego Komitetu Olimpijskiego podjął decyzję o wycofaniu polskiej ekipy ze zbliżających się igrzysk olimpijskich w Los Angeles. Była to odpowiedź na bojkot igrzysk w Moskwie 1980 przez państwa zachodnie, które protestowały przeciwko agresji ZSRR na Afganistan. Decyzja w sprawie Los Angeles zapadła tak naprawdę na Kremlu. Przypominamy, jaki to miało wpływ na polski sport.

Łukasz Jachimiak: Co pan robił 17 maja 1984 roku?

Władysław Kozakiewicz: Byłem we Włoszech, w Formii, na obozie. Razem z innymi tyczkarzami - Tadkiem Ślusarskim, Marianem Kolasą i Zbyszkiem Radzikowskim. Pamiętam, że siedzieliśmy przy obiedzie i słuchaliśmy radia, czekając na informację z Polski. Wiedzieliśmy, że jesteśmy ostatnim krajem socjalistycznym, który jeszcze nie zdecydował czy zbojkotuje igrzyska w Los Angeles. Do końca mieliśmy nadzieję, że politycy pozwolą nam polecieć do Stanów. W trakcie obiadu usłyszeliśmy, że jednak nie. No i obiad w tamtym momencie się skończył, żaden z nas już nic nie zjadł. Za to poprosiliśmy naszego kelnera o dzbanek wina. "Będziemy się martwić" - powiedzieliśmy. Dostaliśmy to wino, pijemy, a za jakiś czas czujemy, że trzęsie się cała restauracja. Patrzymy po sobie i na ludzi, którzy wybiegają na zewnątrz, żeby im sufit na głowę nie spadł. Oni w panice, a my idziemy spokojnie, bo się zastanawiamy czy to się na pewno dzieje, czy to nie wino tak zadziałało. Okazało się, że Wezuwiusz się troszeczkę zdenerwował i było trzęsienie ziemi. Epicentrum było na Monte Casino, my byliśmy około 30 km dalej, ale odczuliśmy to. Ściany budynków popękały.

Wino pomagało również w kolejnych dniach? Na takim obozie po takiej decyzji chyba są niekończące się rozmowy o straconej szansie, zabranych marzeniach?

- Pić się nie chciało, nic się nie chciało. Wszyscy tylko klęli wniebogłosy. "Po jaką cholerę my w ogóle trenujemy?" - to się słyszało ciągle. W kilku językach, bo w Formii trenowało wtedy 40 polskich zawodników, ale było też wielu sportowców z innych państw, które postanowiły zbojkotować igrzyska. W końcu jakoś doszliśmy do wniosku, że świat się nie kończy. Pocieszaliśmy się, że uciekają nam tylko jedne zawody. Najważniejsze, ale jednak tylko jedne. Wiedzieliśmy, że na świecie ciągle będziemy bardzo chętnie przyjmowani na różne starty. Szkoda, że szybko zmuszono nas do występu w takiej imprezie, w której zupełnie nie mieliśmy ochoty uczestniczyć.

Pan pokazał, jak bardzo nie miał ochoty rywalizować w zawodach Przyjaźń 84, skacząc 5,40 m w pierwszej próbie i rezygnując z dalszej walki. Na ile był pan gotowy? Na 5,75 m?

- Byłem naprawdę bardzo mocno przygotowany i byłem przekonany, że zdobędę olimpijski medal w Los Angeles. Igrzyska wygrał Francuz Pierre Quinon, osiągając 5,75 m, a do medalu wystarczyło 5,60 m. Cztery lata wcześniej zdobywając złoto w Moskwie skoczyłem 5,78 i w 1984 roku na pewno nie byłem w gorszej formie. W lipcu w Anglii skoczyłem 5,70 m, później w Szkocji 5,75 m, w następnych dniach mogłem walczyć o więcej. Ale do Moskwy poleciałem bardzo niechętnie. O co miałem tam rywalizować? Przymuszali nas do startu, myśmy nie mogli odmówić, bo straszyli dyskwalifikacją. I jeszcze wmawiali nam, że to impreza ważniejsza od igrzysk.

Była we mnie złość. Nie pojechałem do Los Angeles, bo nie pozwolili, a kiedy zastanawiałem się czy nie jechać na własną rękę i nie wystartować pod flagą olimpijską, to zrozumiałem, że będę miał dożywotnią dyskwalifikację, jeśli tak zrobię. W kilka osób się nad tym zastanawialiśmy, ale wszyscy uznaliśmy, że nie dałoby się już żyć w kraju, gdybyśmy tak postąpili. Została więc Moskwa. Skoro musiałem, to do niej poleciałem. Ale na stadionie byłem chwilę. Oddałem jeden skok, włożyłem tyczki do pokrowców i wyszedłem. Oczywiście nie mówiłem wprost, że zbojkotowałem zawody, ale wszyscy o tym wiedzieli. Oficjalnie bolała mnie noga i nie mogłem dalej skakać. Nie wszyscy mi wierzyli, Moskwa już mnie przecież zdążyła poznać cztery lata wcześniej i ci co mieli wiedzieć, wiedzieli, że celowo nie wziąłem udziału w farsie. Ostro oceniam tamte zawody, ale muszę powiedzieć, że bardzo się cieszę, że po latach w Polsce postanowiono Przyjaźń 84 postawić na równi z igrzyskami, jeśli chodzi o przyznawanie emerytur olimpijskich za wywalczone medale. Bardzo dobrze, bo co medaliści są winni, że miejsca na podium mogli zająć tylko tam, a nie dostali szansy w prawdziwych igrzyskach w Los Angeles?

Jak pan myśli - z 48 rekordów świata pobitych w zawodach Przyjaźń 84 większość była efektem całkowitego braku kontroli dopingowych?

- Na pewno wszyscy wiedzieli, że nikt nie będzie się kontrolami zajmował. Tyczkę wygrał Konstantin Wołkow, skacząc 5,80 m. Powiem tak: wcześniej w sezonie za dużo nie startował, ale widziałem choćby na treningach, że skacze dużo wyżej niż zwykle. Generalnie te zawody były ohydne. Rosjanie próbowali wygrać wszystko za wszelką cenę. Zdarzało się, że nawet radziecka publiczność gwizdała na swoich, widząc, jak w biegu blokują rywali, zabiegając im drogę, zmieniając nagle tor. To, co robili cztery lata wcześniej na igrzyskach w Moskwie, to był mały pikuś przy ich zachowaniu na Przyjaźni 84. Okropne czasy. Czasy porażki sportu.

Dzisiaj raczej nikt się nie zastanawia czy Kozakiewicz miał łatwiej wygrać igrzyska, bo zabrakło sportowców z USA, bo akurat ja zdobywając złoto pobiłem rekord świata. Ale paru innych naszych medalistów przez lata słuchało, że pomogło im szczęście. Na przykład taki Jan Kowalczyk, bo w jeździectwie brak zawodników z zachodu był odczuwalny, ponieważ tamte ekipy były najmocniejsze. Natomiast ja podkreślam inną rzecz - Kowalczyk zdobył jeden z naszych zaledwie trzech złotych medali w 1980 roku. Tak, o medale było łatwiej niż na igrzyskach z pełną obsadą, my w Moskwie zdobyliśmy 32 krążki, najwięcej w naszej historii. Ale złote medale były tam praktycznie zarezerwowane dla sportowców radzieckich. Nawet jak się było wyraźnie najlepszym, to można było nie wygrać, bo Rosjanie w kłamliwy sposób próbowali wszystko poustawiać.

Nie zapomnę, jak gospodarze oszukali Nadię Comaneci. Protest Rumunów sprawił, że przyznano jej złoty medal, ale złota nie zabrano Nelli Kim. Były więc dwa złote medale, ewenement. Mój medal przecież też wisiał na włosku. Dzień po moim zwycięstwie zebrała się komisja dyscyplinarna i dyskutowała czy zabrać mi to, co sobie wywalczyłem. Ja mogłem sobie wymyślać, że to kontuzja, że jakiś dziwny skurcz mnie złapał. Nic by nie pomogło, gdyby się za mną nie wstawił Juan Antonio Samaranch, który zaraz po moskiewskich igrzyskach zaczynał pracę jako prezydent MKOl-u. Nawet ze mną nie rozmawiał, ale zaświadczył, że to jest mój gest zwycięstwa. Mówił, że widział jak już to pokazywałem na innych zawodach i że ja to pokazuję do poprzeczki, którą właśnie pokonałem. Myśmy się trochę z Samaranchem znali, ale w Moskwie zupełnie nie rozmawialiśmy, ja mu nic takiego nie mówiłem. Wymyślił wszystko, żeby mnie wybronić. I to było jedyne sensowne wytłumaczenie. Bo przecież ja tego wała pokazałem, nie dało się mówić, że nie. A przekonywanie, że zrobiłem to z bólu, przez kontuzję było niewiarygodne, bo ja to zrobiłem z uśmiechem, cały szczęśliwy, w euforii i w złości. Na szczęście w świat poszedł gest, ale nie poszły słowa, bo ja nie mówiłem, że pokazałem to radzieckim kibicom czy sędziom. Samaranch potwierdził, że jest bardzo inteligentnym człowiekiem, znalazł wyjście z trudnej sytuacji. A szacunek u Rosjan miał. Dopiero później, po latach, się dowiedziałem, że biegle mówił po rosyjsku i był nawet hiszpańskim ambasadorem w Związku Radzieckim.

Moskwa 1980 i Moskwa 1984 to takie pana bunty, które zaważyły na reszcie pana życia, prawda?

- Zdecydowanie. Wał na igrzyskach i wyjście ze stadionu na pseudoigrzyskach później się za mną ciągnęły. Na pewno w 1985 roku właśnie przez wydarzenia z Moskwy mnie zdyskwalifikowano i postanowiono nie wpuszczać do Polski.

Przypomni pan, jak to się rozegrało?

- Polska telewizja i polskie gazety twierdziły, że nagle uciekłem z Polski do Niemiec. A ja najzwyczajniej wyjechałem na zawody, na służbowy paszport. Bez tego paszportu nie wolno nam było wyjechać na żaden start, dopiero z nim dostawało się bilet lotniczy i można było jechać. Byłem wtedy w grupie pięcio- czy sześcioosobowej, mieliśmy zaplanowany cykl mityngów na dwa tygodnie. To było coś na kształt dzisiejszej Diamentowej Ligi, zjechali się najlepsi lekkoatleci ze świata.

Pierwszy start wygrałem. Następnego dnia wsiadaliśmy do autobusu, żeby jechać z Hanoweru do innego miasta i ja się wtedy dowiedziałem, że nie odjadę, bo jestem zdyskwalifikowany. Organizator tłumaczył: "Władek, ja bym ciebie bardzo chciał widzieć na starcie, ale proszę, zrozum, że nie mogę. Dostałem telegram, że jesteś zdyskwalifikowany i jeśli pozwolę ci na start, to zostanie odwołana cała ekipa".

Zostałem więc w hotelu, a świat poleciał na dalsze starty. W tym hotelu spędziłem dwa dni zanim się dodzwoniłem i dowiedziałem o co chodzi. Kiedy w końcu udało mi się skontaktować z Polskim Związkiem Lekkiej Atletyki, to wmawiano mi, że przecież wyjechałem bez jego zgody. Tłumaczenie najgłupsze z możliwych, bo dali mi paszport, przecież nikomu z szuflady go nie podprowadziłem. Mówiłem im to, ale słyszałem tylko powtarzane ciągle "Wyjechałeś bez zgody".

Zadzwoniłem do brata, od niego się dowiedziałem, że zabrano mi wszystko, co miałem w Polsce, czyli moje mieszkanie w Gdyni, mój samochód, moje konto w banku. W ciągu trzech dni do mojego mieszkania wprowadzono ośmioosobową rodzinę, a ojca, który tam mieszkał zakutego w kajdanki wyprowadzono na ulicę. Taka to była moja ucieczka.

Jakiś czas czekałem w Niemczech bez prawa do startów, czyli bez możliwości wykonywania zawodu. I z dopływającymi informacjami, że jestem degeneratem, że polski bohater narodowy się stoczył. Bolało, że mówi o mnie w taki sposób pan, który siedzi w telewizji w mundurku. Zrozumiałem, że jeśli wrócę do Polski, to trafię do więzienia jako zdrajca, uciekinier. Przecież takiego na stadion by nie wpuścili.

Na szczęście okazało się, że świat mnie cenił. W Niemczech po tygodniu czy po 10 dniach, zaproponowano mi pracę w klubie. Rozpisały się o mnie tamtejsze gazety, w końcu dostałem propozycję startowania dla klubu. Byłem jak teraz Robert Lewandowski, tylko on gra na chwałę Bayernu Monachium, a ja na całym świecie reprezentowałem klub z Hanoweru.

Ale imprezy mistrzowskie były już nie dla pana. Uciekły m.in. kolejne igrzyska, w 1988 roku w Seulu.

- Minimum miałem, mógłbym wystartować, gdyby była zgoda. Ale nie było szans, mimo że miałem już wtedy obywatelstwo niemieckie. Oczywiście polskie też miałem, nie zrzekłem się go. Niemiecki paszport bardzo ułatwiał mi podróżowanie po świecie. Po roku pobytu w Niemczech chciałem polecieć do Ameryki, bo dostałem zaproszenie. Poszedłem do ambasady z paszportem klubowym ważnym na Europę. Pan z ambasady zapytał, po co chcę do tej Ameryki, a jak pokazałem oficjalne zaproszenie z tamtejszego lekkoatletycznego związku, to się zdziwił, dlaczego próbuję wyjazd załatwiać z nim. "Niech pan jedzie do Warszawy" - powiedział. Wytłumaczyłem, że do Warszawy to tak nie za bardzo mam jak pojechać. I wtedy skojarzył kim jestem. Nagle wyciągnął gazetę sprzed dwóch dni, w tej gazecie był wywiad ze mną. Już o nic nie pytał, tylko dał wizę. Polska robiła mi problemy, ale okazało się, że ja jestem po prostu Kozakiewiczem, w swoim czasie najlepszym zawodnikiem na świecie. I to światu wystarczało. Dlatego paszport to był drobiażdżek.

Na niemieckim paszporcie mógł pan wystartować w Seulu czy nie było takiej możliwości?

- Niemcy chcieli, ale prawo mówiło, że jak się raz wystartowało dla jakiegoś kraju, to dla innego już nie wolno, chyba że ten pierwszy kraj da zgodę. Wiedziałem, że Polska mi nie pozwoli. Niemiecki związek o to wystąpił, bo miałem osiągnięte minimum, w Niemczech byłem zdecydowanie najlepszy. W Seulu mogłem być w finale, w "szóstce" mógłbym się załapać, bo jeszcze cały czas byłem w światowej czołówce. Ale Polski Komitet Olimpijski się nie zgodził.

Czyli pan przez politykę stracił pan nie tylko igrzyska w Los Angeles.

- Już do Monachium w 1972 roku mogłem jechać, bo osiągnąłem minimum, ale wysłano Ślusarskiego i Buciarskiego, a mnie nie, bo powiedziano, że ten to jeszcze ma czas. Zamiast mnie pojechał działacz. Oczywiście nie zdobyłbym tam medalu, ale z awansem do finału nie byłoby problemu. Niestety, jakoś Polska nie chciała, żebym startował na igrzyskach, bo minima miałem na pięć olimpiad, a starty olimpijskie mam tylko dwa.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.