Justyna Święty-Ersetić: Spokojnie, jeszcze stoję. No dobra, chętnie już bym usiadła, ha, ha.
- W tym sezonie na treningach wyglądałam rewelacyjnie, dlatego trener powtarzał, że naszym celem są dwa złote medale w Berlinie. Po drodze napatoczyła się kontuzja, był gorszy start na Pucharze Świata w Londynie. Ale zdążyłam dojść do siebie, a wynik, który pobiegłam w indywidualnym finale [50,41 s, rekord życiowy pobity o 0,64 s] przeszedł moje oczekiwania. Trener powtarzał, że jestem gotowa na bieganie w granicach 50,50 – 50,80, a ja nie do końca w to wierzyłam. Na rozgrzewce czułam się rewelacyjnie. Wiedziałam, że jak nie dzisiaj, to może już nigdy nie będę miała takiej szansy. Walczyłam do ostatnich metrów na mecie. Bardzo się cieszę, że udało mi się wygrać.
- Tak naprawdę jeszcze nie miałam kiedy się nacieszyć. Zaraz po pierwszym finale wiedziałam, że muszę bardzo szybko się ulotnić ze stadionu, leżeć i odpoczywać przed finałem sztafety. A po nim jeszcze do mnie nie dotarło, że to wszystko się stało. Na razie wiem tyle, że te złote medale dadzą mi kopa do jeszcze cięższej pracy. Już powiedziałam trenerowi, że nigdy nie będę marudziła na treningu, jak każe mi pobiec jeszcze jeden ciężki odcinek.
- Bardzo szybko zawieziono mnie meleksem na stadion rozgrzewkowy. Tam leżałam. Po około 30 minutach poczułam się lepiej, zrobiłam ze trzy szybsze rytmy, czyli takie 60-metrowe mocniejsze przebieżki, żeby sprawdzić czy nogi już podają. Było okej, więc dalej odpoczywałam. Trener i profesor Jan Blecharz powtarzali, że będzie dobrze, że na pewno dam radę, że euforia mnie poniesie. Wybiegłam na tę ostatnią zmianę pierwsza, ale wpuściłam przed siebie Francuzkę, bo wiedziałam, że dzięki temu będzie mi łatwiej. Później zaatakowałam i udało mi się dowieźć sztafetę na pierwszym miejscu.
- Tak, w tym roku poświęciliśmy finiszowi bardzo dużo czasu, pracowaliśmy nad utrzymaniem tempa do końca, nawet po finiszu rozpoczętym już 120 metrów przed metą, jak w finale sztafety. Ciężka praca na pewno się opłaciła.
- Bieg indywidualny?
- Nie wiedziałam, byłam w szoku jak zobaczyłam swoje nazwisko przy „jedynce”. I poczułam ogromną ulgę i radość. Obiecałam sobie i dziewczynom, że w obu biegach będę walczyła do ostatnich metrów, choćbym się miała przewrócić.
- Widziałam coś takiego dopiero drugi raz w życiu. Pierwszy raz zdarzyło mu się rok temu, kiedy zdobyłyśmy brąz MŚ w Londynie w sztafecie. On bardzo przeżywa każdy mój bieg. Podobnie jak moi rodzice i mój brat ze swoją narzeczoną. Oni wszyscy tu w Berlinie byli. Miałam wielkie wsparcie. Jak wyszłam na bieg indywidualny i zobaczyłam całą moją rodzinę, to zakręciły mi się łzy w oczach. Przez moment doznałam paraliżu, nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Ale zobaczyłam, że mają flagę z moim zdjęciem i napisem „Nieważne co się stanie, dla nas i tak jesteś najlepsza”. To dało mi ogromnego kopa... Zaraz się popłaczę. Po pierwszym biegu musiałam podbiec do rodziny. Bardzo się cieszę, że oni tu ze mną byli.
- Jeszcze dużo, dużo pracy przede mną. Ale kiedyś biegałam 400 m w 52 sekundy i myślałam, że już nic z tego nie urwę. Okazuje się, że jeszcze bardzo się poprawiłam, więc mam nadzieję, że i tę granicę 50 s uda mi się połamać. Już pokazałam, że należę do światowej czołówki, bo wynik 50,41 daje w niej miejsce. Kto wie, może za rok na mistrzostwach świata powalczę w finale o jak najlepszy wynik i jak najwyższe miejsce.
- Gdyby nie dziewczyny, to na pewno sama nic bym nie zrobiła. Na co dzień tworzymy rewelacyjny team, który spędza razem bardzo dużo czasu. Również z Martyną Dąbrowską i Natalią Kaczmarek, które biegły w eliminacjach i z Olą Gaworską, która w tym momencie dochodzi do siebie po kontuzji. Dziewczyn, które pracowały na ten sukces jest dużo. Do tego dochodzi trener, psycholog. Wszyscy się świetnie zgraliśmy i to przynosi rezultaty.