Lekkoatletyka. Kozakiewicz: Piotr Lisek będzie wygrywał, bo to czerstwy cham, który nie odpuści. Jak ja [ROZMOWA]

W sobotę w Poczdamie Piotr Lisek skoczył o tyczce sześć metrów, ustanawiając rewelacyjny rekord Polski. Czy to zapowiedź wielkich sukcesów 24-latka? - Będzie wygrywał, tego jestem pewny, bo znam człowieka. To jest czerstwy cham, który nie odpuści. Jak ja - mówi w rozmowie ze Sport.pl Władysław Kozakiewicz, mistrz olimpijski i rekordzista świata z igrzysk w Moskwie, w 1980 roku

Obserwuj @LukaszJachimiak

Łukasz Jachimiak: W sobotę w Poczdamie Piotr Lisek ustanowił nowy rekord Polski w skoku o tyczce. Rekord wyjątkowy, bo wynoszący sześć metrów. Pewnie pomyślał pan "wreszcie"?

Władysław Kozakiewicz: Pewnie że tak. Najwyższy czas, by polska tyczka znów naprawdę rządziła. A jeszcze Liska znam osobiście, więc tym mocniej się cieszę.

Skąd się znacie?

- Z wielu zawodów na których byłem. Np. w Międzyzdrojach czy w Żarach. Dużo tego było. Poznaliśmy się już dawno temu, mieliśmy wiele okazji, żeby sobie porozmawiać. Można nawet stwierdzić, że jesteśmy już starymi kolegami (śmiech).

Myślałem, że może udzielał mu pan jakichś konsultacji.

- Nie, nie, z Polakami o nic nie walczę, dlatego że nikt mnie nie chciał na trenera. Oczywiście mówię to śmiejąc się, a nie z rozgoryczeniem. Zawodnicy mają swoich szkoleniowców, gdzie ja bym się miał wciskać? Inna sprawa, że nie rozumiem, jak w pewnym czasie Polski Związek Lekkiej Atletyki mógł być tak durny, że na trenera tyczkarzy nie chciał Tadka Ślusarskiego, który mieszkał w Warszawie, skończył AWF, był mistrzem i wicemistrzem olimpijskim. Ślusarskiego nie wzięli, wybrali jakiegoś pana, który czort wie jak się nazywał, bo uważali, że będzie lepszy. Nie pamiętam jego nazwiska, to chyba najlepszy dowód, że nie był. Nikt u niego wysoko nie skakał. Po tym nigdy z PZLA nie chciałem działać. Ale zostawmy to.

Lisek, który w tym roku skończy 25 lat, trenuje pod okiem Marcina Szczepańskiego, który jest starszy od zawodnika tylko o dwa lata. Zaskakuje pana ten układ?

- Mój trener był ode mnie starszy o sześć lat, do tego skakał tylko 4,40 m, więc teoretycznie się nie nadawał. A jednak był niesamowicie dobrym trenerem. Zawsze ważna jest kwestia psychiki, dogadywania się, a teraz szczególnie, bo zmiany przeprowadza się dużo szybciej, łatwiej. Ryszard Tomaszewski w końcu do mnie przyszedł, jak już byłem starszy i powiedział: "Władek, pomóc ci już nie mogę". Po prostu już mnie wszystkiego nauczył, więc jeszcze parę lat skakałem, trenując sam. Nie mam pojęcia, dlaczego u jednych się skacze wyżej, a u innych niżej. Za to wiem na pewno, że wiek nie jest ważny i że nie liczy się też, jakim zawodnikiem był trener. Przecież Feliks Stamm nie był dobrym bokserem, ale był naszym najlepszym trenerem w historii. Kazimierz Górski też na boisku nie został legendą, a stał się nią jako szkoleniowiec. Piotr Lisek już jest doświadczonym zawodnikiem, za nim już sporo imprez mistrzowskich. Będzie dochodził do takiego etapu, w którym ja się znalazłem, kiedy pracowałem sam. Wtedy potrafiłem znaleźć swoje najsłabsze punkty, zastanowić się, jak sobie pomóc i zrobić to. Lisek siłowo i szybkościowo jest bardzo dobry, na pewno potrzebuje jeszcze lepszej techniki. Do tego widocznie potrzebuje trenera i przyjaciela w jednym. Może młody Szczepański pomaga jako kolega, a do tego zna się na technice, która w sumie w tyczce jest skomplikowana. Ważne, że zaczęło im wychodzić i są wyniki. Ale wiem, że ludzie się dziwią, że Lisek wybrał sobie takiego trenera. Różni zawodnicy mnie nawet o to pytali. Zwłaszcza że wcześniej Piotr miał cenionego szkoleniowca.

Mówi pan o Wiaczesławie Kaliniczence?

- Tak, znam go i mam o nim dobre zdanie. Choć u niego wysoko skakały dziewczyny, a chłopcy nie byli na poziomie światowej czołówki. Nieważne, nie dogadywali się, więc dobrze, że doszło do zmiany, bo trenerowi trzeba wierzyć na 100 procent. Tak jak ja trenerowi Tomaszewskiemu. Zawsze robiłem wszystko, co kazał, nad niczym nie musiałem się zastanawiać, byłem spokojny, że on ma rację, że prowadzi mnie w dobrym kierunku. Może było nam tak łatwo współpracować, bo byłem najlepszy na świecie? (śmiech) W takiej sytuacji o zmianach się nie myśli.

Powiedział pan, że Lisek jest mocny siłowo, z czym zgodzi się pewnie każdy, kto go choć raz widział. Fakt, że waży o 15-20 kg więcej niż mistrz świata Shawnacy Barber i mistrz olimpijski Thiago Braz, a grubo ponad 20 kg więcej niż rekordzista globu Renaud Lavillenie pozwala Polakowi korzystać z twardszych i dłuższych tyczek, ale też czegoś go pozbawia. Czego konkretnie?

- Przede wszystkim nie ma jednego przepisu na tyczkarza. Mój idol, Amerykanin Bob Seagren, był dokładnie takiej postury jak ja. Ale oczywiście nie dlatego był moim idolem (śmiech). Później nastał Szwed Kjell Isaksson, który miał 172 cm wzrostu, czyli kilkanaście centymetrów mniej od nas. Tadek Ślusarski miał 180 cm, a Siergiej Bubka - 183 cm, czyli nie byli najwyższymi tyczkarzami. Z drugiej strony Bjoern Otto, Tim Lobinger i Danny Ecker, czyli Niemcy, którzy przeskoczyli sześć metrów, wszyscy mają ponad 190 cm wzrostu. Teoretycznie wydawałoby się, że ideałem jest Lavillenie. Bo on mierzy 176 cm, jest szczupluteńki, nie musi mieć wielkiej siły, ponieważ jest świetny gimnastycznie. Ale tu jeszcze trzeba niesamowitej szybkości i siły, żeby wygiąć twardszą tyczkę. A przy odpowiednim wzroście można się złapać wyżej, co daje dodatkowe centymetry. Piotr jest duży i ciężki [194 cm i 94 kg], więc musi wziąć taką tyczkę, która wyrzuci go do góry. Musi być silny, a jednocześnie ciągle szlifować technikę. A w ogóle to zazdroszczę współcześnie skaczącym ich tyczek. Gdyby takie były w moich czasach, to też byśmy skakali po sześć metrów. Wygina je się dużo łatwiej, a mają o wiele większą siłę wyrzutu. Ja się musiałem namordować, żeby tyczkę wygiąć, a teraz zawodnicy w tyczkę niemal wbiegają, ona się wygina sama, później się czeka na odpowiedni moment do zadarcia nóg i jest się wyrzucanym w górę. Niewątpliwie to postęp w sprzęcie sprawił, że wyniki się poprawiły. W skoku wzwyż nie da się wymyślić nowej, lepszej nogi do odbicia, dlatego w nim cały czas skacze się na tej samej wysokości. A w tyczce jest trochę jak w oszczepie, tylko w drugą stronę. W nim środek ciężkości przesunięto tak, żeby już się nie zdarzały rzuty bardzo dalekie, bo one mogłyby spowodować tragedię. Byłem na tych zawodach, na których oszczep poleciał ponad 104 metry [dokładnie 104,80 - tyle rzucił Uwe Hohn w Berlinie, w 1980 roku], co ciekawe, wbił się koło rozbiegu do skoku o tyczce. W niej nie ma problemu, żeby skakać coraz wyżej. Zeskoki są większe niż dawniej, można poryzykować, że zawodnicy nie spadną obok materaca. Myśmy czasem musieli bardzo uważać, bo bywało, że za zeskok robił jakiś mały naleśnik.

Lisek skoczył sześć metrów, a to wysokość na tyle magiczna, że jeśli w kolejnych imprezach mistrzowskich znów byłby czwarty, jak w ubiegłorocznych igrzyskach i mistrzostwach Europy, to chyba nikt by nie mówił "dobrze, to daje nadzieję na kolejne lata"?

- Piotr coraz częściej zaczyna wygrywać zawody i do tego będziemy się przyzwyczajać. Oczywiście żeby zdobyć złoto mistrzostw świata czy igrzysk, to trzeba nie tylko wielkiej klasy sportowej, ale też szczęścia. Lavillenie jest najlepszy, a nie zawsze wygrywa. Bubce też na igrzyskach w Barcelonie zdarzyło się nie zaliczyć pierwszej wysokości. Nie możemy wymagać od Liska, żeby zaczął być maszyną. Ale będzie wygrywał, tego jestem pewny, bo znam człowieka. To jest czerstwy cham, który nie odpuści. Jak ja. Widać w jego oczach, na jego twarzy, że zawsze walczy. I to daje mu coraz lepsze wyniki. Jest dobry, jest coraz bardziej doświadczony. Będzie wygrywał, a nawet jak zdarzy mu się przegrać, to będzie w czołówce.

Zobacz wideo

Piękna Polka będzie walczyć na torze z Robertem Kubicą! Musicie ją poznać

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.