Złoto zdobył Kanadyjczyk Shawnacy Barber, 21-letnie objawienie sezonu. Ale chyba nawet on nie był tak szczęśliwy jak Lisek. - Masakra, masakra - powtarzał. - Cieszę się, nie wiem, co powiedzieć, brak mi słów - mówił wyszczerzony ze szczęścia od ucha do ucha.
Na pytanie, czy wierzył w medal przed przyjazdem do Pekinu, zamyślił się na dłuższą chwilę. I choć po niej odpowiedział twierdząco, że tak, wierzył, to my mu trochę nie wierzymy. W końcu przed miesiącem zostawił autora sukcesów Moniki Pyrek Wiaczesława Kaliniczenkę i przeszedł pod opiekę 25-letniego i starszego od siebie zaledwie o dwa lata Marcina Szczepańskiego. W Polskim Związku Lekkiej Atletyki zdębieli, nie chcieli się zgodzić, rzucali kłody, poniekąd przyznajmy, mieli słuszne wątpliwości. Trener jest bardzo młody i niedoświadczony. Ale z powodu tych wątpliwości do Włoch na ostatnie zgrupowanie oraz do samego Pekinu Lisek pojechał z jeszcze innym trenerem, Dariuszem Łosiem. Trzeci szkoleniowiec w ciągu miesiąca? To już zakrawa na grubą przesadę.
- Chyba udowodniłem, że zmiana trenera nie była takim najgłupszym pomysłem. Paru osobom uciąłem języki, bo już się zaczynało robić gorąco. Oczywiście dziękuję też trenerowi Sławkowi, bo on też mnie doprowadził do tego wyniku, oraz trenerowi Łosiowi, który wspierał mnie na miejscu - wyliczał Lisek.
Dla konkursu kluczowa była wysokość 5,80 m. Pokonało ją tylko sześciu z szesnastu skoczków, którzy tak tłumnie awansowali do finału po kapitalnych eliminacjach, przeskakując aż 5,70.
Pięciu z nich zdobyło medal, z czego trzech brązowy. Lisek, podobnie jak Wojciechowski i Lavillenie, nie strącił ani razu poprzeczki do wysokości 5,90 m. I tu stanęli. - Wiedzieliśmy, że kluczowe będzie zaliczanie wysokości w pierwszym podejściu - mówił Lisek. - Udawało się to do pewnego momentu. Dziś skakałem na tak twardej tyczce, która powinna starczyć na 5,90 m [im jest twardsza, tym wyżej zawodnik może skoczyć, ale potrzebuje przy tym większej siły, większej szybkości. I większej odwagi]. Miałem schowaną jeszcze jedną, jeszcze twardszą, ale to już na rekord świata. Nie udało się, może za rok będę gotowy na wyższe skakanie - komentował Lisek.
Znacznie mniej rozemocjonowany był Wojciechowski. - Byłem bardzo zestresowany przez cały wczorajszy dzień i dziś od rana. Ale gdy wszedłem na stadion, cały ciężar spadł mi z barków. Wiedziałem, po co tutaj jestem - powiedział mistrz świata z 2011 roku. Od dawna współpracuje z bydgoskim psychologiem Zdzisławem Sybilskim, aby dawać sobie radę właśnie w takich sytuacjach.
On nie chce czekać tak długo jak Lisek na pokonanie 5,90 m, a nawet na 5,92 m, czyli ile wyniósłby nowy rekord Polski, znów jego rekord. - Mam w tym sezonie jeszcze pięć startów, mam nadzieję, że się uda w końcu poprawić życiówkę - mówił, bo jego rekord pochodzi z sezonu 2011, w którym nieoczekiwanie został mistrzem świata. - Niedosyt pozostał, bo to jednak nie jest pierwsze miejsce. Czuję niedosyt, ale to taki szczęśliwy niedosyt.
Słuchając go, można się było trochę zdziwić. Jaki niedosyt? W tym sezonie najwyżej skoczył tylko 5,84 m, dawało mu to w Pekinie szóste miejsce na liście kandydatów do medali. W dwóch ostatnich konkursach przed mistrzostwami nie przekraczał 5,50 m. Ambicje i oczekiwanie wzrosły po bardzo udanych eliminacjach.
- Szkoda prób na 5,90 m, bo w każdej byłem bliski powodzenia. W ostatniej próbie zaryzykowałem i wziąłem twardszą tyczkę, najtwardszą, z jaką kiedykolwiek skakałem. Teraz można gdybać, co by było, gdybym wziął ją wcześniej - rozpamiętywał.
Wojciechowski dużo przeszedł od złota w Daegu. Kolejne kontuzje powodowały niepowodzenia na igrzyskach w Londynie trzy lata temu, gdzie pojechał właściwie honorowo, za zdobycie tytułu mistrza świata, czy w halowych MŚ w Sopocie w 2014. Do Moskwy w 2013 roku bronić tytułu 26-latek z Bydgoszczy nawet nie poleciał. Wojciechowski szukał pomocy w całej Polsce. Pomogli wreszcie specjaliści z Centrum Osteopatii z Poznania. - Trafiłem tam dzięki mojemu menedżerowi. Marcin Ganowski to wybitny specjalista. Ma ręce, które leczą. Znikają wszelkie bóle mięśniowe. Nawet trudno mi wytłumaczyć jego kurację, ale pomaga - mówił. - Połączyły się ręce, które leczą, nogi które skaczą? - ktoś zażartował. - Tak. I głowa, która pracuje - odpowiedział Wojciechowski.
Jeśli jednak Wojciechowski czuje niedosyt, co powinien powiedzieć Lavillenie? Poczucie jakiejś klątwy albo co najmniej narastającego psychologicznego problemu jest dojmujące. Francuz skoczył najwyżej w historii tyczkarstwa - 6,16 m w hali w Doniecku. Ma złoto igrzysk olimpijskich. W szafie worek medali. Ale złota MŚ znów nie zdobył. Po trzecim miejscu w Berlinie, po porażce z Wojciechowskim w Daegu i z Raphaelem Holzdeppe w Moskwie, tym razem oddał tylko jeden dobry skok.
- Nie wiem, co się stało. Nie mam wytłumaczenia dla nieudanych skoków na 5,90 m. Na 5,80 skoczyłem doskonale. Może za długo czekałem na kolejny skok - tłumaczył z tępym wzrokiem tłumowi francuskich dziennikarzy. Ale oni dopytywali: przecież odstajesz od wszystkich o trzy długości, a raczej wysokości.
Wydął usta. - Cóż, tak się zdarza. Skok o tyczce to nie matematyka.