Januszewski dla Gazety: Jestem za legalizacją dopingu

Jestem za legalizacją dopingu. To hipokryzja wymagać rekordów i wielkiego show, a równocześnie oburzać się na słowo doping - mówi brązowy medalista ME na 400 m ppł.

Jakub Ciastoń: Dwain Chambers, mistrz i rekordzista Europy na 100 m, biegał na dopingu THG, który do nie dawna był niewykrywalny. Już wiadomo, że biorących było więcej...

Paweł Januszewski: Na jaw wyszło coś, o czym w środowisku sportowym mówi się od dawna. Pierwsze sygnały o nowym, niewykrywalnym środku były już podczas igrzysk w Sydney. Któryś z amerykańskich działaczy sugerował wówczas, że tzw. wielka trójka, czyli Marion Jones, Tim Montgomery i Maurice Green mogą brać coś takiego.

Amerykanie wypadli słabo na ostatnich MŚ w Paryżu. Media spekulują, że to z powodu rozpętanej w lipcu w USA afery wokół THG.

- Wtedy było już jasne, że w Stanach coś się dzieje. Amerykanin na MŚ w Paryżu nie wygrał, sztandarowej konkurencji, czyli biegu na 100 m [zwyciężył nikomu nieznany Kim Collins z St. Kitts and Nevis - red.]. Wcześniej reprezentanci USA wygrywali prawie zawsze. Pojawiły się pytania dlaczego. Odpowiedź nasunęła się sama.

"Brytyjczyk Chambers złapany na dopingu" - pisze poranna gazeta. Co Pan wtedy czuje?

- Na pewno nie czuję do kogoś takiego odrazy. Czuję natomiast ulgę, bo będą równiejsze szanse. Odpada zawodnik, który zachowywał się nie fair.

Chambers broni się, że nic nie zażywał, a nawet jeśli tak, to robił to nieświadomie.

- To możliwe. W wyczynowym sporcie granica między dozwolonym wspomaganiem a niedozwolonym dopingiem jest bardzo krucha. Sportowiec, który ufa swojemu trenerowi i ludziom, którzy z nim współpracują, może nie zdawać sobie do końca sprawy, co się wokół niego dzieje, tzn. jakie dostaje leki czy odżywki.

Ciągle mówimy o Amerykanach, Brytyjczykach. Czy THG nie wywoła trzęsienia ziemi także w Polsce?

- Na 99,9 procent jestem przekonany, że nie. Wiem, że zawodnicy startujący w MŚ zostaną ponownie przebadani pod kątem THG. O naszych atletów jestem jednak spokojny.

Dlaczego?

- Ze sportowcem jest trochę tak jak z żołnierzem. Jeśli kraj, z którego pochodzi, jest bogaty, to są pieniądze na armię, a co za tym idzie, na sprzęt i porządne wyszkolenie. Jeśli kraj jest gospodarczo słabszy, to żołnierz też nie reprezentuje światowego poziomu. W sporcie jest tak samo.

Ale gdzie w tym wszystkim doping?

- Po prostu na doping stać sportowców z bogatych krajów. Niedozwolone wspomaganie to jest potężna machina, biznes z dużymi pieniędzmi i wysokimi cenami... Państwa, które nie były silne gospodarczo, a inwestowały w takie niedozwolone wspomaganie, były rzadkością. Kiedyś było tak w NRD. Inwestowano w doping, były też efekty sportowe. Teraz trochę przebąkuje się o Białorusi. Mieli cztery złota na MŚ, a to trochę zaskakujące...

Czy chce Pan przez to powiedzieć, że Polacy nie biorą, bo ich na to nie stać, a gdyby mieli więcej pieniędzy, to stosowaliby niedozwolone środki?

- Nie wiem, czy by brali. Pamiętajmy, że to indywidualna sprawa każdego sportowca. Ale na pewno byłaby większa pokusa niż teraz. Po zdobyciu złotego medalu olimpijskiego polski sportowiec może liczyć na 3 tys. zł miesięcznej pensji. Czy perspektywa takich pieniędzy skusi go do podjęcia ryzyka i stosowania dopingu? Raczej nie. Konsekwencja przyłapania to zazwyczaj koniec kariery lub przynajmniej kilkuletnia dyskwalifikacja.

Mówi się, że skandal wokół THG to największa afera od czasów Bena Johnsona.

- Możliwe, ale doping był zawsze. Johnson w Seulu w 1988 r. wygrał z Carlem Lewisem o cztery metry. To ogromna różnica. Okazało się, że był na dopingu. Niedawno do tego samego przyznał się Lewis. Tymczasem w historii biegu na 100 m mieliśmy już wyniki dużo lepsze od Lewisa i zbliżone do Johnsona.

Dzięki dopingowi...

- Tego nie mogę być pewien. Wiem tylko, że wokół dopingu panuje wielka hipokryzja, także kibiców. Z jednej strony od sportowców oczekuje się coraz lepszych wyników, nowych rekordów, nikt już nie ogląda lekkoatletyki dla samej walki. Jednocześnie opinia publiczna, czyli ci sami ludzie, oburzają się na afery dopingowe. Po ostatnich mistrzostwach świata gazety pisały, że impreza była słaba, bo nie było rekordów, rywalizacja była nieciekawa itd.

Czyli tylko doping gwarantuje najwyższy poziom i rekordy świata?

- W pewnym sensie tak.

Powraca hasło legalizacji dopingu.

- Jestem za. Podkreślam jeszcze raz, że obecna sytuacja to hipokryzja. Z jednej strony ideały sportowej czystości, a z drugiej oczekiwania rekordów, wielkiego show. Legalizacja wyrównałaby szanse. Każdy przynajmniej w teorii miałby takie same możliwości. Legalizacja powinna moim zdaniem dotyczyć wyłącznie zawodowców. Juniorzy i młodzieżowcy powinni nadal mieć zakaz. Zawodowcy są dorośli, a rekordy i wyniki to ich praca, z tego się utrzymują.

Brzmi trochę jak utopia.

- Z jednej strony nie, bo przecież nikt nie kontroluje np. tenisistów ani koszykarzy. Z drugiej strony tak, bo międzynarodowe organizacje zwalczają doping od zawsze i nigdy się nie pogodzą z jego istnieniem. Międzynarodowa Federacja Lekkoatletyczna (IAAF) zawsze będzie dążyła do czystości dyscypliny, będzie miała idealistyczne spojrzenie na ten sport. Tam nikt nigdy nie wypowie słowa "legalizacja".

Czy doping można wyeliminować?

- Nie, bo po pierwsze, producenci nieźle na tym zarabiają. To tak, jakby nałożyć embargo na dostawy broni do jakiegoś kraju. Natychmiast stanie się bardzo droga, a handel nią będzie gwarantował wysokie zyski. Po drugie, zapotrzebowanie na doping nie ustanie, bo sportowcy zarabiają na biciu rekordów, zdobywaniu medali, a nie na samej walce na bieżni.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.