Lekkoatletyczne ME. Polacy wciąż na medal

Po srebrze Pawła Fajdka w rzucie młotem, Pawła Wojciechowskiego w skoku o tyczce i Joanny Jóźwik na 800 metrów Polska ma już dziesięć medal. To najlepszy wynik biało-czerwonych od ME w Rzymie z 1974 roku.
Zobacz wideo

Joanna Jóźwik z medalem i różańcem

Wojciechowski i Fajdek ze srebrnych krążków cieszyli się jak ze złotych, bo obaj przezwyciężyli problemy zdrowotne.

- Jestem mistrzem sam dla siebie. To jest mistrzostwo świata, mistrzostwo Europy, nie wiem - cieszył się Fajdek, który jeszcze kilka dni temu nie mógł rzucać dalej niż 75 metrów z powodu bólu pleców.

- Jeżeli plecy bolą i stara się człowiek unikać tego bólu i nie chce, żeby coś się wydarzyło, to się oszczędza. Mocniejsze rzuty, które chciałem oddać, lądowały w okolicach 75 metrów - tłumaczył.

Lepiej poczuł się dopiero w Zurychu. - Po przylocie tutaj coś się zmieniło. Opłacało się leżeć dużo w łóżku i czekać na to, żeby przejść eliminacje i walczyć o medale - mówił po zdobyciu srebra.

Polak zdołał przekroczyć 82 metry (82.05), ale nie wystarczyło to do zwycięstwa. Węgier Krisztian Pars prowadził o 13 centymetrów, a w ostatniej próbie rzucił najdalej w tym sezonie na świecie - 82,69.

- Choć Pars nie rzucał daleko w kwalifikacjach, to wiedziałem, że będzie gotowy na dalekie rzuty w finale. W przeszłości też tak bywało mówił Fajdek. - Miałem tylko tydzień przygotowań, więc nie mogłem oczekiwać cudów po kontuzji. 82 metry to całkiem niezły wynik [rekord życiowy Polaka to 82,37]. Teraz chcę pokonać Parsa na memoriale Kamili Skolimowskiej, może się zrewanżuję - dodał.

Piąte miejsce w konkursie zajął Szymon Ziółkowski, który uzyskał swój najlepszy wynik w sezonie (78,41).

Wojciechowski znów skacze

Nie mniej szczęśliwy ze srebrnego medalu był Paweł Wojciechowski. - Przegrałem z niezwyciężonym i dla mnie to jest zwycięstwo, bo jestem tylko za rekordzistą świata. Cieszę się niezmiernie i mam nadzieję, że jestem bardziej dojrzały, by być medalistą takiej imprezy i podołam już do końca i nie zniknę na tak długo - mówił.

Wojciechowski to mistrz świata z Daegu z 2011 roku. Skoczył wtedy 5,90, ale kolejne dwa lata to pasmo kontuzji i desperackich prób wrócenia do formy. - Przede wszystkim dziękuję mojemu menedżerowi Januszowi Szydłowskiemu, który był ze mną w doli i niedoli. Dwa lata mnie nie było, nie było z tego pieniędzy, nie zarabialiśmy. A mimo to Janusz inwestował, pomagał, wiedział, na co mnie stać. To jest nasz wspólny sukces - mówił tyczkarz po konkursie.

Choć w kwalifikacjach Wojciechowski się męczył, to w konkursie do wysokości 5,75 nie miał żadnej zrzutki. To dzięki temu zdobył srebro. Wygrał rekordzista świata w hali Renaud Lavillenie, a trzecie miejsce zajęli Czech Jan Kudliczka i Francuz Kevin Menaldo.

- Miało być w pierwszych i było w pierwszych, co okazało się szczęśliwe. Trener kazał i trenerowi się nie wolno sprzeciwiać - żartował Wojciechowski. Piotr Lisek zajął szóste miejsce (5,65) a trzeci z Polaków Robert Sobera nie zaliczył żadnej wysokości.

"Słuchać mądrzejszych od siebie"

- Czułem się dobrze, co było widać. Potem się troszkę pogubiłem, bo już zeszły emocje, jak już widziałem, jak się konkurs układa. 5,75 było blisko, tyczka w ostatnim skoku okazała się za miękka. Mam nadzieję, że ustabilizowałem się na tej wysokości, a w przyszłym roku będzie to 10-15 cm wyżej - mówił Wojciechowski, który wreszcie jest w pełni zdrowy i ze srebra cieszy się bardziej niż ze złota MŚ. - To srebro smakuje o wiele lepiej. Wtedy miałem przepracowany długi okres czasu, teraz to było dziesięć miesięcy, rok temu trwało jeszcze leczenie, zaczynało się truchtanie, a po 10 miesiącach stoję tu jako wicemistrz Europy. Jeśli tego treningu będzie więcej, to i wysokość się zwiększy i sukcesów przybędzie - obiecywał.

25-letni tyczkarz Zawiszy Bydgoszcz zapewnia, że teraz wreszcie dojrzewa jako człowiek i zawodnik. - Trzeba słuchać ludzi mądrzejszych od siebie. Szukaliśmy ludzi, którzy mi pomogą, i w ten sposób znaleźliśmy doktora Zdzisława Sybilskiego, psychologa, fizjoterapeutkę Julię Szczechowicz, która układa ten trening z trenerem Romanem Dakiniewiczem tak, żebym trwał cały i zdrowy - mówił dołączając do podziękowań także dziewczynę, dziadka i walczącą z chorobą babcię.

Nie koniec medali

Polska ma już dziesięć medali, tyle ile typował prezes PZLA Jerzy Skucha. Ostatniego dnia mistrzostw są jednak kolejne szanse. W maratonie o indywidualny krążek powalczy rekordzista Polski Henryk Szost, a biało-czerwoni będą się też liczyć w drużynie.

W finale skoku wzwyż powalczą Justyna Kasprzycka i Kamila Lićwinko, w skoku w dal Adrian Strzałkowski i Tomasz Jaszczuk, na 3000 m z przeszkodami Katarzyna Kowalska. Na zakończenie tradycyjnie sztafety, w tym trzy polskie w finałach: 4x100 i 4x400 mężczyzn i 4x400 kobiet.

Więcej o:
Copyright © Agora SA