Lekkoatletyka. Kozakiewicz: Byłem bohaterem i zdrajcą

- Wszystko opisałem delikatniej niżbym mógł, bo nie chciałem wielu ludziom niszczyć życia - mówi Władysław Kozakiewicz. Były mistrz skoku o tyczce w książce zatytułowanej ?Nie mówcie mi, jak mam żyć? opowiada nie tylko o słynnym geście z Igrzysk Olimpijskich w Moskwie (1980 rok). - Ludzie wyobrażają sobie, że miałem łatwe życie, a ono było bardzo trudne, nie kładło mi pod stopy dywanu, żebym mógł iść boso - opowiada Kozakiewicz. Premiera jego biografii 24 października.

Książka "Nie mówcie mi, jak mam żyć" w wersji elektronicznej dostępna na Publio.pl

Relacje z najważniejszych zawodów w aplikacji Sport.pl Live na iOS , na Androida i Windows Phone

Łukasz Jachimiak: Napisał pan książkę, żeby zrobić sobie prezent na 60. urodziny?

Władysław Kozakiewicz: Tak wyszło, ale myślałem o tym już dużo wcześniej. Teraz uznałem, że to ostatnia szansa, żeby się pokazać jako jeszcze młody człowiek, który swoją historią zainteresuje innych. Takie rzeczy trzeba robić przed "sześćdziesiątką", bo później zostaje już tylko sędziwe gadu-gadu.

Chciał pan udowodnić, że jest facetem nie tylko od wała pokazanego Rosjanom w Moskwie?

- Na pewno zawsze wszyscy będą mnie kojarzyć z tym, co zrobiłem na igrzyskach w Moskwie. Złoty medal, rekord świata i ten gest ciągną się za mną przez lata. I dobrze. Ale niedobrze, że ludziom się na mój temat coś dziwnego wydaje. Wyobrażają sobie, że miałem łatwe życie, że w naszej trudnej, socjalistycznej rzeczywistości funkcjonowałem inaczej niż wszyscy. Byłem wielkim sportowcem, ale też musiałem się martwić o zapełnienie lodówki albo kupienie pralki. Czułem potrzebę wytłumaczenia, że sport dawał tylko oderwanie od zwykłego życia, ale ono biegło obok i mnie doganiało. Było bardzo trudne. Nie kładło mi pod stopy dywanu, żebym mógł iść boso.

Dużo opowiada pan o trudnym dzieciństwie, o dorastaniu przy ojcu tyranie.

- Bo pewnie właśnie dlatego w późniejszych latach nie byłem miękki i umiałem walczyć z wieloma przeciwnościami. Z drugiej strony może gdybym miał inną postawę, to nie miałbym aż tylu problemów z Polskim Związkiem Lekkiej Atletyki. Ale byłem krnąbrny, nie pozwalałem działaczom zmuszać mnie do czegokolwiek, nie chciałem się im podporządkować, nawet kiedy bardzo mocno próbowali mnie złamać. Nie mieli na mnie sposobu, więc mnie karali. A ja trzymałem się swoich zasad.

Wygrał pan czy przegrał?

- Czasami ich dziwnym prawom wszyscy musieliśmy się poddawać. Oni władzę wykorzystywali do tego, żeby nie wypuścić nas na zawody, jeżeli im za to nie zapłacimy albo nie przywieziemy choćby po parze adidasów. To było żenujące, ale niektórzy się na to zgadzali. Ja, Jacek Wszoła, Irena Szewińka, Bronek Malinowski czy Tadek Ślusarski byliśmy w sporcie tak mocni, że mogliśmy ze związkiem walczyć. Bywało, że działaczowi nie spodobała się moja mina i już robił mi problemy. Ale zawsze im pokazywałem, że nie są w stanie ze mną wygrać. Oczywiście to przez nich mieszkam teraz w Niemczech, bo zgnębili mnie do tego stopnia, że już więcej nie mogłem znieść. Byłem bohaterem, a nagle dla wielu stałem się zdrajcą - trudno. Musiałem swoje życie prowadzić tak, jak chciałem. Stąd też tytuł książki "Nie mówcie mi, jak mam żyć". Uważam, że sam najlepiej wiem, jak to robić.

Mieszka pan w Niemczech, ale z Polską, szczególnie z Trójmiastem, nadal jest pan związany.

- Tam ciągle mam rodzinę, tam mieszkają moja siostra i mój brat. Mama w tym roku umarła. W tej chwili w kraju jestem często, przyjeżdżam na najróżniejsze spotkania, jestem zapraszany przez Polski Komitet Olimpijski, bywam na różnych zawodach. Pokazuję się tu, bo to mój kraj. I już nie czuję, że mieszkam za granicą. Przecież gdybym żył np. w Gdyni, a na jakieś spotkanie miał jechać do Zakopanego, to na dojazd straciłbym 8-9 godzin. Z Hanoweru nie jest dalej.

Nie żal mimo wszystko, że to tam, a nie tu znalazł pan swoje miejsce?

- Ludzie często mnie pytają, co tam robię, czy nie zniemczałem. Jestem tym samym człowiekiem, którym byłem wcześniej. Naprawdę nic się nie zmieniło. Przyjeżdżam tu chętnie, zwłaszcza że teraz jestem witany przyjaźnie. Już nie mówią, że jestem zdrajcą i najgorszym łajdakiem. Czasem jeszcze zdarza mi się usłyszeć, że niewdzięcznik ze mnie, bo to tutejsi mnie wychowali. Jak to słyszę, to aż mam ciarki na plecach. Przecież Bałtyk Gdynia, mój klub, któremu dawałem sławę, świadcząc, że jest w nim lekkoatletyka na dobrym poziomie, ten klub mnie zdyskwalifikował. Nigdy nic mi nie dał, a wszystko mi zabrał.

Jak się panu szkoli niemiecką młodzież? Trenerzy z Polski mogą zazdrościć warunków pracy?

- Sytuację mamy podobną. Największym problemem jest brak nowych zawodników. 90 procent młodzieży zainteresowanej sportem idzie do piłki nożnej. Kolejnym wyborem w Niemczech jest piłka ręczna, a w Polsce siatkówka. Lekkoatletyka jest sportem bardzo trudnym. Muszę gonić 13-letnie dzieci, kazać im 10 razy przebiec 50 metrów, a te dzieci myślą sobie, że trener zwariował, że przecież mógłby dać pograć w piłkę, bo to jest dużo przyjemniejsze. Lekkoatletyka nie jest taką zabawą jaką są dyscypliny zespołowe. My też z piłką nie wygramy z tego względu, że ona jest za bogata. Tam 15-latek za grę w 18. lidze dostanie 300 złotych za wygrany mecz, a w naszej dyscyplinie za mistrzostwo kraju dostanie tylko medal.

Nie chciałby pan pracować z kimś, kto ma większą motywację? Nie dostał pan propozycji prowadzenia zawodników takiego kalibru jak Anna Rogowska czy Paweł Wojciechowski?

- Nie dostałem i nie wiem, czy chciałbym dostać. Praca z czołowym zawodnikiem świata oznacza dużo obowiązków i duży stres. Młodzież można łatwo przygotować pod względem ogólnorozwojowym i szybko widać rezultaty pracy. W tej chwili prowadzę 18-latka, który jest w Niemczech drugi. Widzę, jak z roku na rok poprawia się o 30-40 cm i to jest wielka przyjemność. Na wysokości 5,80 m zawodnik rocznie poprawia się o 2-3 cm, maksymalnie o 5 cm. Tu nie ma aż takiej satysfakcji. Leszek Klima znany też jako Leszek Hołownia skończył ten sam AWF co ja, razem byliśmy w reprezentacji Polski. Teraz trenuje najlepszych zawodników świata, ma w swoim klubie "sześciometrowców". Nawet Rogowska u niego trenowała, w końcu klub z Leverkusen się na to nie zgodził, bo uznano, że na poprawie naszej zawodniczki może tracić ich Silke Spiegelburg. Leszek ma problemy, tacy zawodnicy kręcą nosami. Doszli do dobrych wyników, chcą mieć z tego jak największe pieniądze i patrząc kto im te pieniądze da, zmieniają kluby.

Pan te problemy przerabiał będąc menedżerem lekkoatletów z Białorusi.

- Znam to wszystko dobrze i pewnie dlatego wolę swój spokój. Rozumiem tych zawodników. Też ileś lat wygrywałem za darmo, nic nie dostawałem, aż w końcu, mając 33 lata chciałem swoją przyszłość zabezpieczyć, na co Polski Związek Lekkiej Atletyki mi nie pozwolił. Dlatego żyję, gdzie żyję.

Walczyć o swoje nauczył pan m.in. Siergieja Bubkę. Nadal jest panu wdzięczny za to, że pewnego dnia dowiedział się, że za start w mityngu może dostać 7 tys., a nie 20 dolarów, jakie przekazywali mu działacze ze Związku Radzieckiego?

- Później zarabiał nawet dużo więcej niż siedem tysięcy. Ceny za jego starty rosły, bo bił rekordy świata seryjnie i należało się mu za to odpowiednie wynagrodzenie. Oczywiście czasem się spotykamy, chociaż żyjemy w zupełnie innych światach. On cały czas w tym wielkim, ja w małym, bo jestem tylko nauczycielem sportu w gimnazjum. Podkreślę, że jestem zadowolony z tego, co mam. Do kontaktu z przyjaciółmi sprzed lat wystarcza mi Facebook. Widzę ich rodziny, wiem, co u nich słychać, gdzie pracują, jak różne rzeczy dzisiaj postrzegają. Bardzo często rozmawiam z Bobem Seagrenem (mistrzem olimpijskim z roku 1968 i wicemistrzem z roku 1972), na którego dawno temu patrzyłem jak na Boga skoku o tyczce. Muszę się pochwalić tym, że - jak zapewnia - śledził całą moją karierę.

Z Konstantinem Wołkowem też pan koresponduje?

- Tak! Przed Moskwą chciał nas zniszczyć, mówił, że na igrzyskach da nam wciry. A teraz jesteśmy kumplami, żadnej zawiści między nami nie ma.

Wał był wymierzony również w niego? Może pan mówić, już nikt nie każe kłamać, że to był skurcz zmęczonej ręki.

- Zawsze uważałem, że wygrywa najlepszy i zwycięstwa dawały mi wystarczającą satysfakcję. O tym geście kłamać kazali działacze. Była afera, straszyli, że mogę stracić medal. Ja od razu chciałem powiedzieć wszystko. Dzień po zawodach byliśmy z Tadkiem Ślusarskim i Mariuszem Klimczykiem u redaktora Tomasza Hopfera. On przed rozmową pokazał widzom mój decydujący skok. Było wyraźnie widać gest, więc zacząłem mówić "a to było " i wtedy Hopfer kopnął mnie pod stołem. Może faktycznie dobrze, że to zrobił, bo dowiedziałem się, że dla Rosjan moje zachowanie było wielką obrazą. Ale gdyby tamtejsi dziennikarze mnie o tę sytuację zapytali, na pewno powiedziałbym im prawdę.

Nadal ludzie rozpoznają pana za sprawą tego gestu?

- Często bywa, że ulicą idą ojciec z synem i ojciec mnie pokazuje, pytając syna czy wie, kim jestem. Mówi wtedy "no przecież to Kozakiewicz". Syn nadal nie kojarzy, więc ojciec dodaje: "no to ten, co wygrał igrzyska w Moskwie". W końcu nie wytrzymuje i rzuca "to ten od wała!". I dopiero wtedy słyszę: "A, to ten!". Oczywiście nie przeszkadza mi to, faktycznie pokazałem, co myślę o wrogo do nas nastawionej publiczności i o organizatorach igrzysk, którzy robili wszystko, żeby gospodarze jak najczęściej wygrywali.

W Niemczech też jest pan "tym od wała"?

- Tam jestem byłym mistrzem olimpijskim. Młodzież ze szkoły, w której pracuję nie czuje tej sytuacji, starsi zresztą też nie, bo oni nie przeżywali takich lat 70. i 80., jakie przeżywaliśmy w Polsce. Pokazałem narastającą we mnie niechęć, którą atmosfera w Moskwie spotęgowała. To był obóz, w którym olimpijczyków na każdym kroku kontrolowano. Nie dano nam się cieszyć atmosferą igrzysk.

Swoją książką chciał się pan rozprawić z tymi ludźmi, którzy kontrolowali, którzy nie dali się cieszyć, normalnie żyć?

- Wszystko opisałem delikatniej niżbym mógł. To, że komuś się oberwało nie jest efektem zamierzonym, bo nie chciałem wielu ludziom niszczyć życia. Ci, przez których przeżywałem trudny czas mają teraz swoje rodziny, nie chcę tych rodzin niszczyć, nie chcę nikomu zachodzić za skórę. Naprawdę mogłem jeszcze wiele rzeczy opowiedzieć i wielu nie wykreślić ostatecznie z książki. Niektórzy robili mi, Tadkowi Ślusarskiemu, Jackowi Wszole, nie mówiąc już o Władku Komarze takie rzeczy, które się za nami ciągnęły przez lata, za mną jeszcze się ciągną. Ale nie chciałem swojej opowieści zamienić w litanię oskarżeń. Więc jeśli teraz ktoś i tak się do mnie zgłosi z pretensjami, to naprawdę się zdziwię.

Biografia Władysława Kozakiewicza "Nie mówcie mi, jak mam żyć" dostępna na Publio.pl

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.