Piotr Małachowski: złoty gladiator z trąbką

W tym roku zdobyłem złoto na mistrzostwach Europy, udało mi się także wygrać w Diamentowej Lidze. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko olimpijskiego złota, ale mam nadzieję powalczyć o nie w Londynie w 2012 roku - mówi Piotr Małachowski, dyskobol Śląska Wrocław

Dariusz Łuciów: Rzut dyskiem zaczął pan trenować w wieku 13 lat. Myślał pan wówczas o wielkich sukcesach czy traktował sport bardziej jako zabawę?

Piotr Małachowski: Jak tylko rozpocząłem przygodę z dyskiem, marzyłem o tym, żeby zostać wielkim sportowcem. Cieszyłem się, kiedy mając 15 lat, mogłem wyjechać do szkoły sportowej do Ciechanowa. Wiedziałem, że będę mógł tam trenować, podnosić swoje umiejętności, a na tym zależało mi najbardziej.

Podobno początki bywały zabawne. Na jednym z pierwszych treningów miał pan posłać dysk tak daleko, że ten wyleciał za ogrodzenie i wybił szybę w samochodzie, który był zaparkowany niedaleko.

- Tak rzeczywiście się zdarzyło, ale wtedy dopiero uczyłem się rzucać. Po jednym z takich rzutów dysk nabrał jakiejś dziwnej rotacji i poszybował prosto w drzwi samochodu nauki jazdy. Jechała nim akurat moja pani od matematyki. Na szczęście obyło się bez żadnych problemów i nie musiałem iść za karę do tablicy.

Wspomniał pan o tym, że wcześnie opuścił rodzinny dom. To była trudna lekcja?

- Wiadomo, że jak mieszka się z rodzicami, to człowiek o nic nie musi się martwić. Śniadania, obiady, kolacje, zawsze wyprane ubrania. Po przeprowadzce do Ciechanowa zdany byłem tylko na siebie, musiałem szybko nauczyć się samodzielności. To była dla mnie dobra szkoła życia. Wtedy uświadomiłem sobie, że bez ciężkiej pracy nic nie osiągnę, i mam tutaj na myśli nie tylko kwestie związane ze sportem. Pamiętam, że największe obawy związane z moim wyjazdem z rodzinnej miejscowości miała mama. Mam jednak nadzieję, że teraz nie żałuje, że mnie wtedy puściła.

Zastanawiał się pan kiedyś, kim by był, gdyby nie został sportowcem?

- Odkąd pamiętam, sport od zawsze był dla mnie na pierwszym miejscu. Kto wie, może jeśli wtedy nie pojechałbym do szkoły do Ciechanowa, to dzisiaj grałbym na trąbce? Kiedyś zresztą myślałem o szkole muzycznej.

Muzyka konkurowała ze sportem?

- Pochodzę z małej miejscowości liczącej tysiąc mieszkańców. Latem jedyną rozrywką była piłka nożna. Kiedy jednak przychodziła zima, to już nie było co robić. Nie chciałem siedzieć bezczynnie w domu i tylko oglądać telewizji. Poszedłem więc pograć do Ochotniczej Straży Pożarnej w Bieżuniu. Dzięki temu, że grałem na trąbce, zwiedziłem całą Polskę, a teraz, kiedy jestem sportowcem, mam możliwość zwiedzania świata.

Na początku kariery nie miał pan łatwo. Sportowe stypendium nie wystarczało i musiał pan dorabiać na bramkach w dyskotekach. Były wówczas chwile zwątpienia? Nie zadawał sobie pan pytania: "Po co mi właściwie to wszystko?".

- Było ciężko. Wówczas startowałem jako zawodnik Skry Warszawa. Klub, mimo że był zadłużony, ściągał dobrych zawodników. Obiecywali duże pieniądze, ale jak się później okazało, tylko na papierze. Bywało tak, że nie starczało mi pieniędzy ze stypendium, ale wtedy mogłem liczyć na moich przyjaciół, którzy często ratowali mnie groszem. Miałem wtedy chwile zwątpienia. Jednak w 2005 roku los się w końcu do mnie uśmiechnął. Zdobyłem wówczas młodzieżowe wicemistrzostwo Europy w Erfurcie, dzięki czemu mogłem później liczyć na dodatkowe stypendium. Później zaczęły się starty w mityngach.

Pamięta pan, co kupił za pierwsze zarobione na zawodach pieniądze?

- To nie były jakieś wielkie kwoty, więc nie było szaleństwa. Wszyscy moi rówieśnicy marzyli o własnym samochodzie. Zresztą auta kupić sobie nie mogłem, bo nie miałem wtedy prawa jazdy. Zrobiłem je dopiero pół roku temu. To, co zarobiłem, bardziej starałem się odkładać.

Ponad pięć lat temu trafił pan do Wojskowego Klubu Sportowego "Śląsk Wrocław". Bez wojska kontynuowanie kariery nie było wówczas możliwe?

- Kilka lat temu w wojsku zaproponowano mi etat starszego szeregowego. Dostałem ministerialne stypendium. Miałem reprezentować armię na zawodach lekkoatletycznych. Dzięki wojsku mogłem rozwijać się sportowo i za to jestem wdzięczny.

W wojskowej orkiestrze jednak pan nie gra?

- Nie grałem i nie gram. Ale kto wie, kiedy będę już na sportowej emeryturze, to może nie wyrzucą mnie z wojska i wezmą do orkiestry? Musiałbym jednak wcześniej trochę potrenować. Myślę, że po kilku próbach dałbym radę.

Na koncie ma pan medale z największych światowych imprez lekkoatletycznych. Czuje się pan spełnionym sportowcem?

- W dużym stopniu tak. Dwa lata temu zdobyłem srebro na olimpiadzie w Pekinie, rok później zostałem wicemistrzem świata. W tym roku zdobyłem złoto na mistrzostwach Europy, udało mi się także wygrać w Diamentowej Lidze. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko olimpijskiego złota, ale mam nadzieję powalczyć o nie w Londynie w 2012 roku. Najważniejsze, żeby do tego czasu omijały mnie kontuzje.

Czy w zawodowym sporcie jest miejsce na przyjaźń?

- Przyjaźń to może za duże słowo. Z moimi rywalami jestem na stopie koleżeńskiej, choć i na to musiałem sobie zapracować. Jak zaczynałem startować w zawodach i mityngach, ci wielcy już wówczas zawodnicy jak Gerd Kanter, Virgilijus Alekna czy Mario Postano nie wiedzieli, kim jestem, i traktowali mnie trochę z góry. Trzymałem się wtedy z boku. Później, kiedy przekonali się, że jestem systematycznym zawodnikiem, nieuwikłanym w jakieś nieczyste sprawy związane z dopingiem, zaczęli mnie traktować jak swojego. Nie można jednak mówić o jakiejś wielkiej przyjaźni. Po zawodach zawsze spotkamy się na piwku czy na soku. Na zakończenie sezonu jeździmy na zaproszenie Kantera do Tallina, tam jest okazja do spotkania się w większym gronie.

Jakie ma pan relacje z Niemcem Robertem Hartingiem? Podobno nie darzycie się sympatią.

- Jest taki zwyczaj, że zaraz po zawodach gratuluje się zwycięzcy. W Berlinie po bardzo wyrównanym konkursie, kiedy Harting sięgał po mistrzostwo świata, podszedłem i pogratulowałem mu. Kiedy zdobyłem mistrzostwo Europy w Barcelonie, on tego nie zrobił. Dopiero później złożył mi gratulacje. Pamiętam jednak, że jeszcze przed mistrzostwami w niemieckiej prasie odgrażał się. Później jednak zachował się fair i zaprosił mnie na zawody do Norymbergi, gdzie rywalizowałem tylko z nim. Oczywiście Robert okazał się mało gościnny, bo ze mną wygrał, ale trzeba przyznać, że był wtedy w wysokiej formie.

Wraz ze sportowymi sukcesami przyszły wielkie pieniądze i sława. Czuje się pan popularny?

- Kiedy przyszły sportowe sukcesy, stałem się rozpoznawalny. Bywa, że ludzie zaczepiają mnie na ulicy. Nie przeszkadza mi to jednak, to bardzo miłe uczucie. To część mojej pracy, a takie gesty odbieram jako dowód uznania dla ciężkiej pracy, jaką wykonuję na treningach.

Jak jest z popularnością pana rywali z koła w ich krajach?

- Harting w niemieckim sporcie nie jest osobą anonimową, bardzo wiele osób go tam kojarzy. Prawdziwy szał jest jednak za naszą wschodnią granicą. Gerd Kanter jest jednym z bardziej rozpoznawalnych sportowców w Estonii. Natomiast Virgilijus Alekna ma na Litwie sieć swoich sklepów, a nawet wodę sygnowaną swoim imieniem i nazwiskiem.

Jakie ma pan plany na przyszły rok?

- 10 stycznia wylatuję do RPA na pierwszy obóz przygotowawczy. Mam nadzieję, że po kontuzji brzucha nie będzie już wówczas śladu. Wkrótce przejdę dodatkowe badania i mam nadzieję, że będę mógł ćwiczyć na większych obrotach. W przyszłym roku najważniejszą imprezą będą mistrzostwa świata w Korei Południowej i to jest mój cel. Wcześniej jednak wezmę udział w biegu sylwestrowym w Brzózkach, gdzie pobiegnę z Tomaszem Gollobem. Ostatnio biegi to moja nowa pasja.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.