Rekordy, zwłaszcza te, które poruszają wyobraźnię setek milionów kibiców, biją bowiem głównie sportowcy spoza Starego Kontynentu. We wszystkich dziesięciu męskich konkurencjach na bieżni w ścisłej czołówce nie ma żadnego Europejczyka, kibice mityngów Diamentowej Ligi pasjonują się pojedynkami Jamajczyka Usaina Bolta z jego rodakiem Asafą Powellem i Amerykaninem Tysonem Gayem lub czekają na biegacza z Europy, który wbije się między gromadę afrykańskich długodystansowców.
Większość konkurencji technicznych również jest mocno okupowana przez sportowców spoza Europy. Europejczycy królują niepodzielnie tylko w rzutach młotem, dyskiem i oszczepem, czyli w trzech z 24 męskich konkurencji, zaś Europejki w kilku konkurencjach więcej - na 23 rozgrywane. W dwóch pierwszych konkurencjach rzutowych Polacy stanowią niezaprzeczalną światową siłę, dołączyć do nich można także pchnięcie kuli, choć rządy amerykańskich kulomiotów są właściwie dyktatorskie i Tomasz Majewski, zwłaszcza w tegorocznej formie, ma słabe szanse na pokonanie najlepszego Christiana Cantwella choćby raz. Może teraz szanse są odrobinę większe, kiedy tradycyjnie w drugiej części sezonu Amerykanin traci siły, a Polak je odzyskuje.
Miejsce Polski w tej światowej drugiej lidze nie jest więc najbardziej eksponowane. Porównanie obecnej reprezentacji z drużyną z mistrzostw Europy w Budapeszcie w 1966 nie ma nawet sensu. Tam drużyna z Maniakiem, Grędzińskim, Dudziakiem, Badeńskim, Szewińską, Kłobukowską, zdobyła w sumie 15 medali. Siedem złotych w najbardziej widowiskowych konkurencjach!
Sens ma jednak przypomnienie, że w poniedziałek wróciła do Warszawy największa reprezentacja w historii, 71-osobowa grupa, która pobiła zaledwie dwa rekordy Polski - w sztafecie 4x100 kobiet, cenny, bo pobity przez młode sprinterki. Ale smutny, bo to, że Polki pobiegną w olimpijskim finale, byłoby niemal cudem. I w trójskoku kobiet, który jest w Polsce, łagodnie mówiąc, nierozwinięty.
Można na obronę powiedzieć, że 2010 rok to jedyny w sześciolatce 2007-12, w którym nie ma ani igrzysk olimpijskich, ani mistrzostw świata, czyli najważniejszych zawodów w życiu sportowca. To nie sprzyja motywacji. Sportowcy sami jednak mówili mi w Barcelonie, że tego roku nie odpuszczają, bo nawet w luźniejszym sezonie mają starty w komercyjnych mityngach, na których zarabiają na życie. Dlatego wydaje mi się zawstydzające, że w tym wielkim zespole tylko troje zawodników pobiło rekordy życiowe - dwie skoczkinie Anna Jagaciak i Małgorzata Trybańska oraz Kacper Kozłowski w biegu na 400 m.
Polska wciąż nie ma bohatera bieżni, który porwałby tłumy. Czy będzie nim Marcin Lewandowski? Mistrz Europy ma olbrzymi kapitał, intuicyjnie można przewidzieć, że ten uparty i konsekwentny chłopak z Pomorza będzie wielką postacią wspaniałej, widowiskowej konkurencji. Ale tylko intuicyjnie - bo gromada Afrykańczyków wciąż biega na 800 m o dwie sekundy szybciej, i nadciągają kolejni. Już za dwa dni Lewandowski zmierzy się z nimi w Sztokholmie. Wtedy będziemy wiedzieć, ile do Kenijczyków i Sudańczyków brakuje mistrzowi z Barcelony. Czy jest w stanie nawiązać z nimi walkę za rok na mistrzostwach świata i za dwa lata na igrzyskach w Londynie.
Lewandowski jest jeden. I właśnie to jest w barcelońskim sukcesie najbardziej niepokojące.