Tomasz Majewski: I złota kula nie pomoże

- Mógłbym spać na pryczy, a mój pokój mógłby być trzy razy mniejszy niż teraz i też byłoby mi dobrze - mówi mistrz olimpijski Tomasz Majewski

Radosław Leniarski: Czy coś się zmieniło w pana życiu od czasu igrzysk w Pekinie?

Tomasz Majewski: Nieee. Coś się zmieniło, ale niewiele. W domu w Słończewie przyjęli mnie normalnie. Jak wszystkich znam, to jak mnie mieli przyjąć? Sąsiedzi mi pogratulowali.

Gmina nie podziękowała za złoto w Pekinie?

- Moja gmina jest biedna. Niech wydaje kasę na potrzebniejsze rzeczy. Nawet bym nie chciał. Radzę sobie doskonale.

Trenuję siłową konkurencję i potrafię się przeciwstawić fali popularności. Czasem ludzie mnie poznają na ulicy w Warszawie, wtedy zamieniam parę zdań. Nadal nie mam prawa jazdy, w metrze czytam książki. Więcej udzielam wywiadów, częściej składam wizyty w zakładach pracy. Takich pierdół jest więcej. Byłem w programie "Teraz My" i pewnie takich akcji będzie jeszcze sporo, niestety. Przepraszam, na szczęście. Żeby było tego nie wiadomo jak dużo, to może byłby problem i mógłbym mówić "niestety". Teraz, jak mam czas, to idę, jak nie, to nie idę. I tyle. Czasem na spotkanie wezmę ze sobą medal, dlatego trzymam go w domu w Warszawie. Leży sobie tam gdzieś. Ołtarzyka dla niego nie zbudowałem. Nie siedzę na fotelu i nie macham sobie przed oczami.

Ważne, że mam spokojniejszą głowę, bo finansowo się poprawiło. Stypendium to samo, ale mam sponsora - Orlen. Tylko trenować muszę tak samo, o ile nie ciężej.

Ciężej? Bo teraz większe ciśnienie, większa odpowiedzialność?

- Wyzwania są inne, większe. Łatwiej jest o coś walczyć, niż bronić. Ale trzeba to unieść, w końcu rywale będą tacy sami, konkursy takie same, kule takie same. Przeciwnicy traktują mnie identycznie jak wcześniej, a przynajmniej nie okazują, że inaczej o mnie myślą. Jesteśmy zgraną grupą, świetnie znających się zawodników. Jak rocznie wchodzi do czołówki jeden-dwóch, to wszystko. Każdy z nas ma własną technikę, zwyczaje, rozgrzewkę, więc nawet moich metod nie podglądają.

W sumie to ładnie wszystko wygląda u pana. Ma pan tu w Spale piękny pokój z salonikiem. Jest coś, co mogłoby panu pomóc w sukcesie albo pana dopieścić?

- Nie o to chodzi. Ja tu mógłbym mieć pryczę, a ten pokój mógłby być trzy razy mniejszy i też byłoby dobrze. Przed igrzyskami w Pekinie mieszkaliśmy z Piotrkiem Małachowskim w pokoju, który miał 8 m kw powierzchni i gdzie mieszkały z nami nasze torby. Też było dobrze. Nie ma większego związku z formą sportową. Wszystko zależy ode mnie.

Pytam dlatego, że sportowcy często narzekają na swoich działaczy, związki sportowe... Jaki wpływ mają na sukces albo porażkę?

- Mamy wszystko, co chcemy. Jakby nie wiadomo ile więcej pieniędzy włożono w nasze przygotowania, to mogłoby być nawet gorzej. Gdybym miał złote kule, nie pchałbym nimi dalej.

Gdyby nie związek, nie trenowałbym ja, być może również Piotrek. Nie byłoby dwóch medali olimpijskich. Kluby padały jeden za drugim, ale Piotrek i ja trenowaliśmy mimo wszystko. Wierzyliśmy, że się uda, ale gdyby w 2001 roku nie powstał ośrodek rzutów na warszawskiej AWF, który nas przytulił, zrezygnowalibyśmy. Piotrek musiał zasuwać "na bramce". Ja w Ciechanowie na pewno bym nie trenował. Dzięki ośrodkowi mieliśmy gdzie ćwiczyć, gdzie mieszkać i co zjeść.

Wiem, że pan jest niewzruszony i stąpa twardo po ziemi. Igrzyska nie są dla pana mistycznym przeżyciem. Nie wytatuował sobie pan na ramieniu pięciu kółek olimpijskich jak spora część sportowców...

- To ostatnia rzecz, jaką bym sobie wytatuował, i głupi wzór na tatuaż. Lubię tatuaże, ale dlaczego miałbym sobie tatuować logo zawodów? Igrzyska są szczególne, odbywają się raz na cztery lata, są najwspanialsze. Ale jednak to są tylko zawody. Zdecydowanie są lepsze wzory. Zwłaszcza że niemal wszyscy sportowcy mają wytatuowany ten znak - sam znam z kilkanaście osób.

Ale dzięki igrzyskom dostał pan sporą nagrodę. Na co ją pan przeznaczył w dobie kryzysu?

- Stwierdziłem, że lepiej mieć przy sobie gotówkę i zrobiłem lokatę i inwestycje. Nie mam żadnych większych potrzeb.

Czy złoto w Pekinie dało panu dodatkowy zastrzyk energii, czy po prostu jest pan na fali rosnącej?

- Zawsze jak łapię formę, to zostaje na długo. Zdarzało mi się już bić rekordy życiowe w ostatnich zawodach sezonu. Tym razem też było bardzo dobrze. Po starcie w Pekinie miałem jeszcze pięć konkursów, ostatni w Japonii w wrześniu. Po Pekinie wygrałem w najważniejszych zawodach sezonu, jeśli nie liczyć olimpiady, czyli w finale Grand Prix. Dopiero potem miałem pięć tygodni bez trenowania, czyli najwięcej w karierze. I wyjechałem z dziewczyną. Teraz zacząłem przygotowania jak rok czy dwa lata temu. Bo nam wychodzi i powinno być tak samo jak w tym sezonie, albo lepiej. Jak nie złapię kontuzji lub się nie pogubię w technice.

Jak Małysz?

- Tak, to też u nas możliwe, choć trudne. Coraz mniej muszę dłubać przy technice. Mam mocną bazę.

Czy to też oznacza, że margines na poprawę jest mniejszy?

- Dochodzę do granic możliwości, to jasne. Jak pchnę kiedyś 22 metry, byłoby super. Dużo dalej się nie da. Rezerwy w technice i sile są, ale małe. Trudno się poprawić, choć moje pchnięcia nie były doskonałe. Ja to czuję, ale też widzę w zapisie wideo. W rzutach wszystko wymyślono już sto lat temu. Nowe technologie nie będą miały wpływu. To nie jest pływanie, gdzie jest kilkadziesiąt konkurencji i w każdej można być rekordzistą świata i złotym medalista olimpijskim. Ten rok i tak był genialny dla lekkiej, bo pobito 11 rekordów świata, w tym na 100 i 200 metrów. Ale w rzutach wśród mężczyzn? Do rekordu Randy Barnesa jest bardzo daleko. Ćwiczenia, które robiono 20, 30, 40 lat temu wciąż są aktualne. Dla kulomiota najlepszy jest przysiad i zawsze tak będzie. A w moim stylu doślizgowym już w ogóle nic się nie zmieniło. Parry O'Brien pchnął 19,30 techniką doślizgową, ja 21,51.

Część rekordów była robiona "na koksie". Zaczęło się z dopingiem w latach 60. a ostatnie igrzyska na koksie w wielu konkurencjach były w Seulu. U nas Barnes pobił rekord w 1990, a ponad 23 metry pchnął tylko jeszcze enerdowiec Ulf Timmermann przed Seulem. Jeden został dwukrotnie złapany i dostał dożywotnią dyskwalifikację, o drugim wiadomo, że też był na sterydach. Od tego czasu w pchnięciu kulą jest czysto.

Czyli rekord świata jest niemożliwy?

- Możliwy. Ale tylko Christian Cantwell może tego dokonać, jeśli poprawi technikę. Naturalnie silni zaczynają z dużo wyższego poziomu, dla mnie nieosiągalnego. Znamy swoje osiągi, gadamy, jak trenujemy. Cantwell wyciska 310 kg, ja 200, a zacząłem od 45 kg. Dojście do 200 kg zajęło mi 12 lat. Tak silny jak on nie będę nigdy, choćbym nie wiadomo jak chciał. Może poprawię się o 20 kg, to byłoby super. Problem w tym, żeby siła nie zakłóciła szybkości.

Jest na pewno wielu sportowców, którzy byliby w stanie pobić najbardziej wyśrubowane rekordy świata w niektórych konkurencjach. Ale oni wszyscy pracują w amerykańskich ligach zawodowych: zwłaszcza lidze koszykówki i futbolu.

Jak pan ogląda Adama Nelsona, który rzuca się jak w chorobie św. Wita przed swoją próbą, to sądzi pan, że on jest normalny?

- Jak najbardziej. Jemu to pomaga, kibicom się podoba. Ale nie zawsze daje rezultaty. To taka konkurencja, że trzeba w jednej chwili uruchomić wielki ładunek energii. Każdy ma na to sposób. Ja też jestem pobudzony, tylko pokazuję to w kole. On wykonuje rodzaj teatru i to też dobrze.

Wszedłem ostatnio - konkretnie 17 grudnia - na stronę PZLA i tam głównym newsem było to, że rachunki i faktury trzeba oddać do 15 grudnia. A gdzie promocja, interakcje z kibicami rankingi poolimpijskie, podsumowania, wywiady i masa innych?

- No, jak to, przecież pod koniec roku rachunki i faktury to ważna rzecz. Związkowa.

W USA też jest grudzień, w Niemczech też i w Czechach, i w Mołdawii. Ale tam na pierwszym planie są zawodnicy - przynajmniej na stronach internetowych.

- Wiadomo, że PZLA powinien się unowocześnić i zwrócić do kibiców. Pewnie będzie inaczej. Kłopot w tym, że nawet jak "lekka" będzie lepiej promowana i więcej ludzi się nią zainteresuje, to nie będzie miał kto ich trenować, bo jest 10 razy mniej trenerów niż 20 lat temu.

Mam wrażenie, że nie tylko związek tkwi w poprzedniej epoce. Duża część zawodników ma postawę roszczeniową, uważając, że skoro trenują to już choćby z tego powodu wiele im się należy. Często używają zwrotu o "poświęceniu najlepszego czasu, czasu młodości"?

- Niestety tak jest. Część jakby musiała iść do pracy, zarobić pieniądze na wyjazdy, na zawody. W wielu krajach jest właśnie tak. Zwyciężczyni rzutu dyskiem w Pekinie normalnie trenuje, zarabia, prowadzi zajęcia z dzieciakami i do tego jest mistrzynią olimpijską. U nas gdyby system się zmienił tak, że zawodnicy musieliby się usamodzielnić, większość usiadłaby na tyłku i zapłakała. Nie daliby sobie razy, bo profesjonalistów jest w Polsce bardzo mało. Mówię o tych, którzy musieliby stworzyć sobie otoczkę: zapewnić trenera, rezerwować obiekty, kupować bilety na samoloty na zawody, wynajmować hotele, i utrzymywać rodzinę.

My, w lekkiej atletyce, jeszcze nie mamy źle, bo startujemy w mityngach w których możemy zarabiać całkiem rozsądne pieniądze. Tu mamy przewagę. U innych jest po prostu bieda. Co mają zrobić kajakarze, którzy mają trzy miesiące sezonu i nie zarabiają na startach? Czy pływacy, którzy mają trzy mityngi pucharu świata na krzyż za kilkaset euro za zwycięstwo? Oczywiście w porównaniu z grami zespołowymi nawet lekkoatleci są biedni, ale przy innych sportach olimpijskich jesteśmy krezusami.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.