Murzyński luz nad płotkiem

- W Pekinie przekroczyłem plan minimum, ale nie byłem zadowolony. Trudno. Po złoto pobiegnę na igrzyskach w Londynie - mówi Artur Noga

Michał Pol: Piąte miejsce w olimpijskim finale na 110 m ppł to dla 20-latka, który dopiero od grudnia ściga się z seniorami, sukces czy rozczarowanie?

Artur Noga: - Dzisiaj już się cieszę. Tuż po biegu nie byłem zadowolony. Niby celem minimum był półfinał, ale wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Skoro już znalazłem się w finale, czemu nie miałbym się znaleźć na podium? Z drugiej strony ten bieg finałowy był dopiero moim 12. w karierze na wysokich płotkach. Nie miałem gdzie zaliczyć więcej takich startów. Na pewno moja technika jest jeszcze daleka od perfekcji. Zdarza mi się robić błędy, czasem spore. Właśnie taki błąd popełniłem na rozgrzewce, godzinę przed finałem. Uderzyłem o płotek, przewróciłem się i przejechałem po mokrym tartanie. Trochę mnie poobijało, poczułem ból w biodrze. W pierwszej chwili nie wiedziałem, czy w ogóle dam radę pobiec. Ale adrenalina sprawiła, że się wziąłem w garść i stanąłem w blokach.

To może za późno przeszedł pan z juniorskich, metrowych płotków na seniorskie, wyższe o siedem centymetrów? Gdyby na igrzyskach miał pan za sobą nie 12, ale 112 startów na tych wysokich wynik byłby lepszy?

- Po latach biegania na niższych płotkach jeszcze trochę zostało przyzwyczajeń i techniki. Czasami to się odbija. Minimalny błąd, nieprawidłowy podsiad i już zahaczam o płotek, gubię rytm, co ma wpływ na wynik. Ale nie dało się wcześniej. Najpierw zostałem mistrzem świata juniorów, a przed rokiem mistrzem Europy. Ciężko było z tego zrezygnować. Ale kiedy się już "obiegam" na tych seniorskich, na pewno będzie lepiej. Za cztery lata na igrzyskach w Londynie powinienem mieć na koncie właśnie około setki startów, choć wiele zależy od zdrowia, unikania kontuzji i planów startowych. Ale powinienem mieć już wówczas wystarczające doświadczenie do walki o zwycięstwo. W Londynie mam zamiar pobiec po złoto. Nie umiem podchodzić do tego inaczej. Przecież każdy prawdziwy sportowiec chce zostać mistrzem olimpijskim, a ja czuję się prawdziwym sportowcem.

A czuł pan młodzieńczą presję, gdy w finale stoi obok rekordzista świata Dayron Robles i tacy mistrzowie jak David Payne czy Ladji Doucoure, a na stadionie olimpijskim milknie 91 tys. widzów?

- Nigdy nie czuję presji, a wszystkich rywali traktuję jak równych sobie. Nie sprawdzam też czasów, jakie przeciwnicy mieli w półfinałach. Płotki to specyficzna konkurencja. Mocno nieprzewidywalna. Nawet najlepszy zawodnik może popełnić błąd i się przewrócić podczas biegu. Lepiej biec swoje do końca i dopiero na mecie rozglądać się, kto przybiegł. Publiczność też nie zrobiła na mnie wrażenia, choć wcale nie milkła z okazji naszego biegu, wręcz przeciwnie. Wielu zawodników deprymuje taka wrzawa, bo wywołuje ciśnienie, które ich łamie. Ale ja do nich nie należę. Dla mnie im głośniej, tym bardziej jestem zmobilizowany. A jeszcze chińska publiczność była specyficzna, bo dopingowała nas wszystkich, całą ósemkę. Jak wiadomo ich faworyt, Liu Xiang z powodu kontuzji nie biegł w finale. Było im więc wszystko jedno kto wygra.

Jak traktują pana te wielkie gwiazdy? Zdziwieni, że nagle jakiś nieznany Polak przebił się do panteonu czołowych sprinterów?

- Wszyscy traktujemy się życzliwie i z sympatią. To nie jest może jakaś wielka przyjaźń, ale na rozgrzewce czy w hotelu zawsze jest fajna atmosfera. Po biegu wszyscy sobie gratulowaliśmy, ściskaliśmy dłonie. Oprócz Roblesa, bo jako zwycięzca pobiegł szaleć z flagą przed trybunami.

Pana trener Andrzej Radiuk szczerze przyznał, że wcale nie chciał, żeby pan jechał do Pekinu. Twierdził, że nie dojrzał pan jeszcze do igrzysk, ale skoro ma pan minimum, to nie mógł protestować. Nie czuje się pan jeszcze dojrzały do rywalizacji na najwyższym poziomie?

- Psychicznie czuję się gotowy do walki z najlepszymi, ale to prawda, że brakuje mi obiegania. Poprawić muszę dosłownie wszystko, każdy element biegu. Najważniejszym czynnikiem, który ma bezpośredni wpływ na start jest siła. Muszę jej jeszcze sporo nabrać. Ale nie wolno mi się spieszyć ze względu na kręgosłup, muszę to robić stopniowo. Jak mawia trener, co nagle to po diable. Ponieważ nie mam jeszcze wystarczającej siły, zostaję trochę w blokach, co było widać na igrzyskach. Dopiero od czwartego płotka łapię właściwy rytm i rozpędzam się.

Ze swoim wzrostem 196 cm jest pan najwyższym zawodnikiem w czołówce na 110 m ppł. Czy taki wzrost przeszkadza czy pomaga w rywalizacji?

- Mój wzrost jest optymalny i mam nadzieję, że już więcej nie urosnę, a jest taka groźba. Mam teraz idealną koordynację do tego wzrostu, co ma przełożenie na szybkość. Gdybym poszedł jeszcze w górę, proporcje by się zachwiały.

Czy przy tym wzroście i tej koordynacji nigdy nie upomniała się o pana jakaś inna dyscyplina: koszykówka, siatkówka czy piłka nożna?

- Jeszcze w podstawówce grałem we wszystko. Dopiero w sportowym gimnazjum lekkoatletyka stanęła na pierwszym miejscu. Mój pierwszy trener szkolił mnie od podstaw we wszystkich dyscyplinach, a ja czego się nie tknąłem to byłem w tym dobry. Czego nie wziąłem do ręki, szybko się z tym zaprzyjaźniałem: dysk, oszczep, kula, młot, skok wzwyż czy w dal. Wszystko oprócz skoku o tyczce, bo w Raciborzu nie było warunków. Zastanawiałem się więc nad wielobojem, ale musiałem zrezygnować ze względów zdrowotnych. W pewnym momencie trener stwierdził, że mam dryg do płotków i na to postawiliśmy.

Powiedział pan, że w płotach "im zawodnik bardziej chce, tym gorzej mu wychodzi". To zupełnie jak Adam Małysz, który mówi, że kiedy chce za bardzo, to przegrywa.

- Nie wiem jak w skokach narciarskich, ale w bieganiu przez płotki potrzebny jest murzyński luz. Jeżeli zawodnik go ma i biegnie bez presji, że musi uzyskać 13,20, to zawsze osiąga więcej. Spięcie sprawia, że się spala, dekoncentruje i np. zahacza w biegu o płotek. Brakuje mu dynamiki. A gdy pełny luz nad płotkiem, sprawy same idą do przodu. Dlatego tacy wielcy zawodnicy jak Asafa Powell nigdy niczego nie zdobyli na igrzyskach czy mistrzostwach świata. Ja osiągam luz słuchając muzyki. Podczas przygotowań, spokojnej, ale tuż przed startem ładuję się ostrym techno. Pobudza mnie, napędza cały organizm do walki. Póki co, nie korzystam z pomocy psychologa, zobaczymy jak będzie w przyszłości.

Skoro o murzyńskim luzie mowa, czemu pańska konkurencja jest tak zdominowana przez czarnoskórych zawodników z Kuby, USA, Francji? W olimpijskim finale był pan jedynym białym.

- To kwestia genów, znakomitych do biegania. Ciemnoskórzy zawodnicy mają też o wiele więcej superszybkich włókien mięśniowych niż biali. Dlatego są bezkonkurencyjni we wszystkich sprintach, gdzie potrzebne są szybkie obroty. Poza tym wychowują się w doskonałym klimacie do biegania na wysokim poziomie. M,y kiedy pojedziemy w ciepłe rejony na obóz, to mamy zwyżkę formy przez dwa, trzy tygodnie. A po powrocie dwutygodniowy dołek. Oni tam trenują cały rok i nie muszą wyjeżdżać na żadne obozy klimatyczne.

Był taki film "White man can't jump" (Biały nie umie skakać), o koszykówce ulicznej, w której Woody Harleson zaprzeczył tej tezie. Pan zaprzecza jej w płotkach. Czy być najszybszym białym na świecie na 110 m ppł to powód do dumy?

- Pewnie, że tak. Choć nigdy nie miałem na tym polu żadnych kompleksów. Jadąc na igrzyska mówiłem sobie: "Polak potrafi wszystko. Nawet wygrywać z czarnoskórymi". Nie udało mi się w Pekinie pokonać wszystkich, ale kilku zostawiłem z tyłu. W Londynie zostawię więcej.

Copyright © Agora SA