We wrześniu w Sydney 31-letni czterystumetrowiec przeżył największy dramat w karierze. W finale olimpijskim przewrócił się o skrzynkę stojącą tuż przy torze, przez co Polacy stracili szansę na medal. W niedzielę w Lizbonie Maćkowiak przeżył najszczęśliwszy moment w życiu. Jego bieg na ostatniej zmianie dał Polakom złoty medal. Najpierw odparł atak Rosjanina Siemionowa, a na ostatnich metrach, po zapierającym dech finiszu, wyminął Amerykanina Younga.
Robert Maćkowiak: Bohaterem jest cała sztafeta. Pobiegliśmy wspaniale, ja tylko doniosłem pałeczkę do mety.
- Dziwne, ale oni byli pewni, że na mecie będę pierwszy. Starałem się ich nie zawieść.
- Nie, bo już po biegu eliminacyjnym zdawaliśmy sobie sprawę, że złoto jest w naszym zasięgu. Z drugiej strony wiedzieliśmy, że czeka nas ciężkie zadanie. Już w biegach kobiet było widać, jak ciasno jest na bieżni i jak mocno trzeba walczyć o dobrą pozycję. Na szczęście takie sytuacje nas nie przerażają, ale mobilizują. Mieliśmy plan, by już po pierwszej zmianie być tuż za Amerykanami i uniknąć ścisku. A potem trzeba było pilnować się, nie dać zepchnąć i zasuwać do mety.
- Chciałem mocno powalczyć i indywidualnie, i w sztafecie. Indywidualnie popełniłem błąd na pierwszych 200 metrach, wlokąc się za jakimś Nigeryjczykiem, który nie miał pojęcia o bieganiu, a pierwsza dwójka mi uciekała. Zachowałem się jak junior. Ale to niepowodzenie dodało mi sił w sztafecie. Mogłem skupić się tylko na niej. Gdybym awansował indywidualnie, scenariusz biegu sztafetowego na pewno byłby inny. Nie żałuję zatem tej porażki, widocznie tak musiało być.
- Zwłaszcza Siemionowa. Wiedzieliśmy, że mocni będą Amerykanie, Jamajczycy i Brytyjczycy. Nie spodziewaliśmy się jednak, że Rosjanie poprawią swój czas aż o trzy sekundy. Za plecami czuliśmy ich oddechy. Jak zareagowałem? Spokojem. Wiedziałem, że nie mogę dać się wyprzedzić. Siemionow zrównał się ze mną i chciał mnie zepchnąć z bieżni. Właściwie przewrócił się na mnie. Przyspieszyłem, wystawiłem łokieć, nawet go lekko szturchnąłem. Innej rady nie było, przecież w wiraż musiałem wejść przed nim.
- Wierzyłem ogromnie. Po starciu z Siemionowem poczułem siłę i zaatakowałem. Wtedy już wiedziałem, że jest dobrze, że starczy mi sił do końca.
Na podium Mazurka Dąbrowskiego słuchałem dopiero drugi raz w życiu. Poprzednio w 1989 roku, kiedy jako junior byłem mistrzem Europy w sztafecie 4x100 m. Musiałem czekać 12 długich, bardzo długich lat.
- Nigdy tak nie myślałem. Bieganie to mój zawód i zawsze staram się robić to najlepiej, jak potrafię. Wiem, że na igrzyskach popełniłem potworny błąd, ale koledzy zachowali się wspaniale. Powiedzieli wręcz, że to mogło przydarzyć się każdemu.
Lizbonę odbieram jako rewanż na Amerykanach za poprzednie HMŚ w Maebashi, kiedy to "wieźli się" nam na plecach i wygrali w końcówce. Teraz było odwrotnie.
- Po igrzyskach w Sydney bardzo wiele osób nas przekreśliło. Byli nawet tacy, którzy cieszyli się, że powinęła nam się noga. A teraz tym wszystkim niedowiarkom pokazaliśmy, na co nas stać.
- Jestem człowiekiem mocno stąpającym po ziemi i staram się nie ulegać nastrojom. Ale czasami mocno się przej-muję, zupełnie niepotrzebnie. Staram się z tym walczyć. Dzięki mojej wspaniałej żonie i synkowi jakoś się udaje.
- Na pewno. Najgorzej było, kiedy mimowolnie wracałem myślami do tego biegu. Najprostszym wyjściem było zatem zapomnieć. Udało się, ale nie do końca. Wiem, że to, co tam się stało, będzie we mnie tkwiło do końca życia. Bo nie da się ukryć, że bezpośrednią przyczyną porażki był mój błąd, a dopiero pośrednią błąd organizatorów. Skrzynia stała tuż przy torze, choć w odległości 1,5 m od toru nie powinno jej być. Przez błąd organizatorów straciliśmy dwie albo trzy sekundy.
- Na pewno pomogła mi moja filozofia życiowa, czyli uważanie tego, co było, za historię. Nawet przez chwilę nie czułem niechęci do sportu i zaraz po igrzyskach wyznaczyłem sobie nowy cel.
- Forma fizyczna została nam z ubiegłego sezonu. A forma psychiczna? Uznaliśmy, że Sydney to już zamierzchła historia. Tak jak teraz historią jest już Lizbona. Niedługo trzeba będzie zapomnieć o tym, że byliśmy mistrzami świata. Wszystko dzieje się błyskawicznie, nie ma czasu na rozpamiętywanie.
- Ten żal zmazać może chyba tylko medal na kolejnych igrzyskach. W Sydney byliśmy blisko, ale nie mieliśmy okazji tego udowodnić. Trzeba będzie to zrobić za trzy lata w Atenach.
- Wszystko jest możliwe. Ale Amerykanów jest w pierwszej dziesiątce kilku. Oni zawsze są i będą mocni. Mówienie, że ktoś wygrał, bo nie biegali najlepsi, mija się z celem. Startują ci, którzy są w formie, i nikt nie odpuszcza.
- Już wystarczająco długo sobie odpuszczałem. Teraz wiem, że naukę spokojnie można pogodzić z wyczynowym sportem.