Rozmowa z Robertem Maćkowiakiem, liderem teamu 400

Po igrzyskach w Sydney bardzo wiele osób nas przekreśliło. Byli nawet tacy, którzy cieszyli się, że powinęła nam się noga. A teraz tym wszystkim niedowiarkom pokazaliśmy, na co nas stać - opowiada Robert Maćkowiak, który doprowadził polską sztafetę do tytułu mistrza świata

Rozmowa z Robertem Maćkowiakiem, liderem teamu 400

Po igrzyskach w Sydney bardzo wiele osób nas przekreśliło. Byli nawet tacy, którzy cieszyli się, że powinęła nam się noga. A teraz tym wszystkim niedowiarkom pokazaliśmy, na co nas stać - opowiada Robert Maćkowiak, który doprowadził polską sztafetę do tytułu mistrza świata

We wrześniu w Sydney 31-letni czterystumetrowiec przeżył największy dramat w karierze. W finale olimpijskim przewrócił się o skrzynkę stojącą tuż przy torze, przez co Polacy stracili szansę na medal. W niedzielę w Lizbonie Maćkowiak przeżył najszczęśliwszy moment w życiu. Jego bieg na ostatniej zmianie dał Polakom złoty medal. Najpierw odparł atak Rosjanina Siemionowa, a na ostatnich metrach, po zapierającym dech finiszu, wyminął Amerykanina Younga.

Rafał Kazimierczak: Czuje się Pan bohaterem?

Robert Maćkowiak: Bohaterem jest cała sztafeta. Pobiegliśmy wspaniale, ja tylko doniosłem pałeczkę do mety.

Po igrzyskach koledzy ze sztafety nie mieli do Pana pretensji. Co powiedzieli teraz?

- Dziwne, ale oni byli pewni, że na mecie będę pierwszy. Starałem się ich nie zawieść.

Nie zaskoczyliście siebie tym złotym medalem?

- Nie, bo już po biegu eliminacyjnym zdawaliśmy sobie sprawę, że złoto jest w naszym zasięgu. Z drugiej strony wiedzieliśmy, że czeka nas ciężkie zadanie. Już w biegach kobiet było widać, jak ciasno jest na bieżni i jak mocno trzeba walczyć o dobrą pozycję. Na szczęście takie sytuacje nas nie przerażają, ale mobilizują. Mieliśmy plan, by już po pierwszej zmianie być tuż za Amerykanami i uniknąć ścisku. A potem trzeba było pilnować się, nie dać zepchnąć i zasuwać do mety.

Z jaką myślą leciał Pan do Lizbony?

- Chciałem mocno powalczyć i indywidualnie, i w sztafecie. Indywidualnie popełniłem błąd na pierwszych 200 metrach, wlokąc się za jakimś Nigeryjczykiem, który nie miał pojęcia o bieganiu, a pierwsza dwójka mi uciekała. Zachowałem się jak junior. Ale to niepowodzenie dodało mi sił w sztafecie. Mogłem skupić się tylko na niej. Gdybym awansował indywidualnie, scenariusz biegu sztafetowego na pewno byłby inny. Nie żałuję zatem tej porażki, widocznie tak musiało być.

W finale nie tylko gonił Pan Amerykanina Younga, ale musiał Pan odpierać ataki Rosjanina Siemionowa i Jamajczyka McFarlane'a.

- Zwłaszcza Siemionowa. Wiedzieliśmy, że mocni będą Amerykanie, Jamajczycy i Brytyjczycy. Nie spodziewaliśmy się jednak, że Rosjanie poprawią swój czas aż o trzy sekundy. Za plecami czuliśmy ich oddechy. Jak zareagowałem? Spokojem. Wiedziałem, że nie mogę dać się wyprzedzić. Siemionow zrównał się ze mną i chciał mnie zepchnąć z bieżni. Właściwie przewrócił się na mnie. Przyspieszyłem, wystawiłem łokieć, nawet go lekko szturchnąłem. Innej rady nie było, przecież w wiraż musiałem wejść przed nim.

A ostatnie metry? Wierzył Pan, że dogoni Younga?

- Wierzyłem ogromnie. Po starciu z Siemionowem poczułem siłę i zaatakowałem. Wtedy już wiedziałem, że jest dobrze, że starczy mi sił do końca.

Na podium Mazurka Dąbrowskiego słuchałem dopiero drugi raz w życiu. Poprzednio w 1989 roku, kiedy jako junior byłem mistrzem Europy w sztafecie 4x100 m. Musiałem czekać 12 długich, bardzo długich lat.

A nie pomyślał Pan, że zrehabilitował się za wypadek w Sydney?

- Nigdy tak nie myślałem. Bieganie to mój zawód i zawsze staram się robić to najlepiej, jak potrafię. Wiem, że na igrzyskach popełniłem potworny błąd, ale koledzy zachowali się wspaniale. Powiedzieli wręcz, że to mogło przydarzyć się każdemu.

Lizbonę odbieram jako rewanż na Amerykanach za poprzednie HMŚ w Maebashi, kiedy to "wieźli się" nam na plecach i wygrali w końcówce. Teraz było odwrotnie.

Udowodniliście coś tym złotem?

- Po igrzyskach w Sydney bardzo wiele osób nas przekreśliło. Byli nawet tacy, którzy cieszyli się, że powinęła nam się noga. A teraz tym wszystkim niedowiarkom pokazaliśmy, na co nas stać.

W Sydney przeżyliście dramat przez Pański błąd. Teraz, po Pana fantastycznym finiszu, jesteście na szczycie.

- Jestem człowiekiem mocno stąpającym po ziemi i staram się nie ulegać nastrojom. Ale czasami mocno się przej-muję, zupełnie niepotrzebnie. Staram się z tym walczyć. Dzięki mojej wspaniałej żonie i synkowi jakoś się udaje.

Ale po Sydney czuł się Pan winny?

- Na pewno. Najgorzej było, kiedy mimowolnie wracałem myślami do tego biegu. Najprostszym wyjściem było zatem zapomnieć. Udało się, ale nie do końca. Wiem, że to, co tam się stało, będzie we mnie tkwiło do końca życia. Bo nie da się ukryć, że bezpośrednią przyczyną porażki był mój błąd, a dopiero pośrednią błąd organizatorów. Skrzynia stała tuż przy torze, choć w odległości 1,5 m od toru nie powinno jej być. Przez błąd organizatorów straciliśmy dwie albo trzy sekundy.

Wszędzie mówiono i pisano o Pana błędzie. Jak Pan sobie poradził?

- Na pewno pomogła mi moja filozofia życiowa, czyli uważanie tego, co było, za historię. Nawet przez chwilę nie czułem niechęci do sportu i zaraz po igrzyskach wyznaczyłem sobie nowy cel.

Ale sami mówiliście, że do tego, by pozbierać się po igrzyskach, potrzeba Wam dwóch lat spokoju.

- Forma fizyczna została nam z ubiegłego sezonu. A forma psychiczna? Uznaliśmy, że Sydney to już zamierzchła historia. Tak jak teraz historią jest już Lizbona. Niedługo trzeba będzie zapomnieć o tym, że byliśmy mistrzami świata. Wszystko dzieje się błyskawicznie, nie ma czasu na rozpamiętywanie.

Nie żal Panu, że tak szczęśliwie jak mistrzostwa w Lizbonie nie zakończyły się dla Was igrzyska?

- Ten żal zmazać może chyba tylko medal na kolejnych igrzyskach. W Sydney byliśmy blisko, ale nie mieliśmy okazji tego udowodnić. Trzeba będzie to zrobić za trzy lata w Atenach.

Najlepszy czterystumetrowiec Amerykanin Michael Johnson zapowiedział, że nie będzie już startował w mistrzowskich imprezach. Czy więc latem możliwe jest zdobycie przez Was mistrzostwa świata na otwartym stadionie?

- Wszystko jest możliwe. Ale Amerykanów jest w pierwszej dziesiątce kilku. Oni zawsze są i będą mocni. Mówienie, że ktoś wygrał, bo nie biegali najlepsi, mija się z celem. Startują ci, którzy są w formie, i nikt nie odpuszcza.

Po igrzyskach wrócił Pan do nauki. Miał Pan w planach maturę i studia. Czy wobec tak szybkiego powrotu na szczyt nauka znowu nie będzie musiała poczekać?

- Już wystarczająco długo sobie odpuszczałem. Teraz wiem, że naukę spokojnie można pogodzić z wyczynowym sportem.

Copyright © Agora SA