Robert Korzeniowski opowiada o złych czasach w karierze

W 1993 roku na mistrzostwach świata w Stuttgarcie, kiedy ponownie mnie zdyskwalifikowano, dopadła mnie szarańcza dziennikarzy. Byłem bliski płaczu i powiedzenia im: Tak, kończę karierę - wspomina mistrz olimpijski, świata i Europy w chodzie na 50 km Robert Korzeniowski. Dzisiaj w Sewilli broni tytułu wywalczonego przed dwoma laty w Atenach.

Robert Korzeniowski opowiada o złych czasach w karierze

W 1993 roku na mistrzostwach świata w Stuttgarcie, kiedy ponownie mnie zdyskwalifikowano, dopadła mnie szarańcza dziennikarzy. Byłem bliski płaczu i powiedzenia im: Tak, kończę karierę - wspomina mistrz olimpijski, świata i Europy w chodzie na 50 km Robert Korzeniowski. Dzisiaj w Sewilli broni tytułu wywalczonego przed dwoma laty w Atenach.

Moich pierwszych kroków w sporcie nie można nazwać początkiem kariery "złotego dziecka". Chyba nie pasowałem do ideału zawodnika wymyślonego przez trenerów.

Jako mały chłopiec miałem dziecięcą chorobę reumatyczną, która pojawia się pod wpływem częstych angin. O sporcie nie było nawet mowy. Leczyłem się długo, byłem nawet w sanatorium w Rabce. Dlatego, zapisując się do klubu, najpierw na dżudo, potem na lekkoatletykę, bo sekcję dżudo rozwiązali, chciałem pokazać samemu sobie, że ja też coś potrafię.

Długo nie byłem uznawany za talent. Na początku nikt, absolutnie nikt nie chciał mi pomóc. Nie jeździłem na obozy, nie dostawałem nawet dresów. Zaczynałem trenować w swetrze i w zwyczajnych butach, w których na co dzień chodziłem do szkoły.

Nauczyciele i rodzice krzywo patrzyli na moje treningi. O tym, że mogę być i sportowcem, i uczniem, przekonałem ich dobrymi wynikami w nauce. To był jedyny sposób.

Identyczna sytuacja powtórzyła się zresztą na studiach. Tam też musiałem przełamać stereotyp nieuczącego się studenta - sportowca. Starałem się i myślę, że otworzyłem drogę innym, bo potem wykładowcy zaczęli nas traktować bardziej serio i patrzyli na sportowców jak na ludzi obowiązkowych.

Choć nie trenowałem dużo, to wydawało mi się, że moje pierwsze starty można nazwać obiecującymi. Jednak dalej pozostawiono mnie samemu sobie. Sukcesy zaczęły się rodzić dzięki mojej przedsiębiorczości i uporowi. Zacząłem wygrywać juniorskie zawody.

Żona górnika

Kiedy zostałem seniorem, skończył się złoty okres. "Dorosły" chód to podwojenie dystansu, zamiast 10 km idzie się 20. To kompletny szok. Nie tylko dla organizmu, ale i dla psychiki. Nagle spadasz z piedestału - byłeś złotym juniorem, a tu musisz gryźć ziemię, żeby być w pierwszej ósemce mistrzostw Polski. Ja przeszedłem ten okres na szczęście szybko i w miarę bezboleśnie. Pierwsze seniorskie mistrzostwa zakończyłem na czwartym miejscu, rok później byłem już drugi. Niby dobrze, ale naprawdę inaczej smakuje złoto, nawet juniorskie, a inaczej czwarte miejsce.

To były lata 1988-90. Inflacja pożerała stypendia sportowe w dwa tygodnie. W połowie miesiąca nie było z czego żyć. Nieustannie negocjowałem z moim klubem sprawę podniesienia stypendium. Raz wygrałem nawet zakład z wiceprezesem AZS o *wczesne 100 tys., czyli dwa dobre obiady w restauracji. On twierdził, że w ciągu ostatnich dwóch lat podnosili mi stypendium, ja mówiłem, że nie. Sprawdziliśmy w księgowości i wyszło na moje. Był wściekły, ale zakład honorowo wypełnił. I troszeczkę podniósł mi stypendium.

Ale to było ciągłe balansowanie na granicy egzystencji. Mieszkałem w akademiku. Restauracje nie były na moją kieszeń, a bary nie na mój żołądek. Wystawaliśmy z kolegą w kolejkach, potem gotowaliśmy. Musiałem nauczyć się wszystkiego, czasami radzić sobie jak żona górnika.

Mistrz za dwóch

W sierpniu 1989 roku nastąpił najgorszy moment mojego życia. Szliśmy skrajem szosy z Jurkiem Sitką, moim przyjacielem. (Dzieliliśmy pokój w akademiku, razem trenowaliśmy. Byliśmy jak bracia). On szedł z tyłu. Najechał na niego samochód, zginął za moimi plecami.

Urwała się cała moja młodość, całe dorastanie. Nie byłem w stanie normalnie trenować. Chodziłem i płakałem. Miesiąc po tym wszystkim wydarzyła się bardzo dziwna rzecz. Okrzepnąłem i byłem w stanie walczyć za dwóch. Bez żadnej przesady. Tak sobie zresztą powiedziałem: Jeżeli Jurek nie może trenować, to postaram się robić to jeszcze lepiej. Przez długie, długie lata był obecny w tym, co robiłem. Często zastanawiam się, co by było, gdyby żył i trenował.

Francuski spokój

W 1992 roku wyjechałem do Francji na tzw. kontrakt zagraniczny. Wszystkim wydawało się, że złapałem Pana Boga za nogi. A ja chciałem uciec od tej ciągłej niestabilności w Polsce. A we Francji miałem minimum socjalne: mogłem się wyżywić, mieszkać i trenować. Przyjechała żona i jakoś sobie żyliśmy.

Nie było jednak lekko. Nie miałem jeszcze ubezpieczenia we Francji. Odetchnąłem dopiero po kilku startach. Na bieżni zarobiłem na opłacenie kliniki, żona mogła urodzić dziecko.

Nie zapomnę, jakie wrażenie po powrocie do Polski robił przywieziony przeze mnie pięcioletni peugeot 309, wersja podstawowa za naprawdę niewielkie pieniądze. A tutaj ludzie mówili: Jak to - student i samochód!

Chodziarz - schodziarz

Przed igrzyskami w Barcelonie w 1992 roku miałem wszystkie medale mistrzostw Polski. Rok wcześniej na mistrzostwach Europy w Splicie sprawiłem wielką niespodziankę, zajmując czwarte miejsce. Byłem na fali wznoszącej. Na igrzyskach w Barcelonie spadłem z niej. Zdobyłem nawet popularność, ale w sensie negatywnym. Byłem tym zdyskwalifikowanym w Barcelonie [idąc po medal, Korzeniowski dostał trzecie ostrzeżenie za podbieganie i został zdjęty z trasy - red.]. Ta popularność dość mi ciążyłą. Bez przerwy musiałem się tłumaczyć, jak było naprawdę. A ja sam nie wiedziałem.

Sytuacja zrobiła się dramatyczna. Z PZLA dostałem tylko jednorazową zapomogę, a potem pozbawiono mnie stypendium.

Niemniej to wszystko sprawiło, że przestałem być nie znanym nikomu chodziarzem. Co więcej, sam zrozumiałem, że mam przed sobą ogromną szansę, bo olimpijski medal był naprawdę blisko. To właśnie po Barcelonie uwierzyłem, tak do końca, we własne możliwości. Do mistrzostw świata w 1993 roku w Stuttgarcie trenowałem z euforią. Chciałem się odegrać i wiedziałem, że mam szansę. Zdobyłem srebrny medal na MŚ w hali, czwarte miejsce w Pucharze Świata, potem pobiłem nieoficjalny rekord świata na 35 km, wygrałem uniwersjadę. Wszystko szło pięknie.

Aż tu nagle w Stuttgarcie powtarza się sytuacja z Barcelony. Zdjęto mnie z trasy, tym razem trochę wcześniej, 3 km przed metą, kiedy ponownie szedłem na medalowej pozycji.

Dopadła mnie dziennikarska szarańcza. To nie byli ludzie, którzy chcieli ze mną rozmawiać; oni chcieli mnie po kawałeczku rozerwać i rzucić na pożarcie. Nie usłyszałem ani jednego dobrego słowa, tylko śmiech za plecami. Kiedy ten tłum dopytywał się: To co, kończy pan karierę? - miałem ochotę odpowiedzieć: Tak.

W zasadzie nie było dziennikarza, który napisałby o mnie dobrze. Wyśmiewano mnie na każdym kroku, ciągle słyszałem złośliwe komentarze. Nazywano mnie chodziarz - schodziarz. Wbito mi kolejny gwóźdź do trumny.

Gdybym wtedy dostał jakąś sensowną propozycję robienia czegoś innego, pewnie bym się zgodził. Byłem bliski płaczu. Myślałem, że nie podniosę się z tego. Ale to było tylko pięć minut. Potem, już po powrocie do domu i wakacjach z rodziną, powiedziałem sobie, że jeszcze pokażę, na co mnie stać. Ciągle miałem w sobie dużo sił i buntu wobec otoczenia, które mi nie sprzyjało. Szczególnie zabolał mnie komentarz czytelnika "Przeglądu Sportowego", który w plebiscycie za rok 1993 umieścił mnie na liście największych rozczarowań, łącznie z dopingowiczami i bandytami.

Już pięć tygodni po MŚ pobiłem rekord Polski na 50 km. Stan moich oszczędności w grudniu '93 był jednak zerowy. Materialnie wegetowałem. Czasami tylko dorabiałem sobie na mityngach zagranicznych.

Udało się, doszedł

Założyłem sobie, że jeżeli dam radę być wysoko w mistrzostwach Europy w Helsinkach, przygotuję się do igrzysk w Atlancie. Gdybym wtedy nie był piąty, moja kariera prawdopodobnie musiałaby się skończyć. Nie mógłbym dalej tak funkcjonować, ani jako mąż, ani ojciec, ani zawodnik. Zwyczajnie nie miałbym z czego żyć. Musiałem nawet sprzedać mojego ukochanego peugeota, bo nie stać mnie było na remonty i ubezpieczenia.

W Helsinkach dziennikarze przyjmowali zakłady, kiedy zostanę zdjęty z trasy. Dla mnie start w ME był lekcją pokory. Spokojnie mogłem zdobyć medal, ale wolałem iść tylko na piątym miejscu. Chciałem po prostu dojść do mety. Komentarze po tym były bardzo chłodne: No, udało się. Doszedł.

Przed złymi myślami broniłem się w różny sposób. Postanowiłem dokończyć pracę magisterską, zmieniłem otoczenie, wyjechałem do Krakowa. Rozpocząłem rozmowy z Wawelem. Zostałem pracownikiem cywilnym klubu, na skromnych, ale godnych warunkach. Całkowita zmiana środowiska bardzo mi pomogła. Skoncentrowałem się na życiu rodzinnym i treningach.

Zacząłem wreszcie dostawać stypendium i mogłem brać z półki sklepowej to, co chciałem, a nie to, co było tańsze.

Jest dobrze

Na mistrzostwach świata w Goeteborgu w 1995 roku zająłem trzecie miejsce. Potem było mistrzostwo olimpijskie w Atlancie, ale premia olimpijska to tylko jednorazowy dochód. Swobodnie oddycham dopiero od 1997 roku. Zostałem mistrzem świata w Atenach, mam sponsora. I jest już dobrze.

Copyright © Agora SA