Sławomir Nowak - polski trener Wilsona Kipketera, rekordzisty świata na 800 m

Sławomir Nowak - polski trener Wilsona Kipketera, rekordzisty świata na 800 m

Ze mną jest jak w piosence: "Ja się nie chwalę, ja po prostu mam talent" - mówi Sławomir Nowak

Trenuje lekkoatletów od 35 lat. Jego zawodnicy ustanowili 12 rekordów świata. Pierwszy, w 1978 roku, Grażyna Rabsztyn (12,48 s w biegu na 100 m ppł.), ostatni, w 1997 roku, Wilson Kipketer (1.41,11 s na 800 m). Właśnie z duńskim mistrzem świata i sprinterem z Namibi Frankie Fredericksem przyjechał Nowak na obóz do Spały.

Rafał Kazimierczak: Przychodzi do Pana człowiek z ulicy i zostaje rekordzistą świata. Czy tak to wygląda?

Sławomir Nowak: Kipketer przyszedł kontuzjowany, po operacji pękniętej rzepki. Nie wiedział, że jestem trenerem, słyszał tylko, że umiem rehabilitować. Gdy zapytał, czy znam się na lekkoatletyce, powiedziałem, że trochę. Chciał wiedzieć, co robiłem. Opowiedziałem mu, że pracowałem z dziewczynami, z chłopakami niewiele. Zastrzegłem, że 800 m "nie robiłem" nigdy. Gdy zapytał, czy jestem dobry, wtedy nie wytrzymała moja żona. - Czy ty wiesz, z kim rozmawiasz? - zapytała go. - Który jesteś na świecie? 25. To w ogóle nie powinien z tobą rozmawiać. On trenował zawsze pierwszą dziesiątkę świata, rekordzistki. 25. miejsce to tragedia.

Chłopak zgłupiał. Chciał nazajutrz przyjść na trening. Powiedziałem mu jeszcze raz, że nie znam się na trenowaniu 800 m. Albo inaczej, znam się, ale nigdy tego nie robiłem. Po roku był już najlepszy na świecie.

Ale na taki talent jak Kipketer nie trafia się codziennie...

- Gdy w 1991 roku wyjechałem do Danii, zaczynałem od roboty z 25 zawodnikami w zwykłym klubie. Chciałem przeprowadzić poważny trening, a oni w śmiech. Każdy gdzieś pracował, studiował, a sport traktowali jak zabawę. Od piątku do niedzieli wekeend, wypady na piwko, a ja im kazałem przychodzić na treningi. Patrzyli jak na wariata. Na dodatek w ogóle nie mówiłem po duńsku, słabo po angielsku. Ze swoim profesjonalizmem miałem zero szans na sukces. A jednak potrafiłem ich dużo nauczyć. Zwykłych ludzi. Miałem np. dziewczynę, która skakała w dal 5 m, a 100 m przez płotki biegała w 16,5 sekundy. I ja, trener pracujący w Polsce z kilkunastoma zawodniczkami biegającymi poniżej 13 sekund, uczyłem ją tych płotków. Z takich ludzi robiłem mistrzów Danii. Na jednych tylko zawodach zdobyli 17 tytułów.

Dlatego jeżeli przyjdzie ktoś naprawdę uzdolniony, to nie ma problemu, żeby osiągnął superwyniki.

Jak Pan to robi?

- Najczęściej przychodzą do mnie ludzie po przejściach, po kontuzjach, w kompletnym dołku kariery. Zaczynam więc od przywracania ich do normalności. Potem trzeba dopasować koncepcję treningów do tego jednego, jedynego człowieka, do jego indywidualnych i aktualnych możliwości. Nie może być tak, że wszyscy trenują tak samo. U mnie program jest luźny, nie ma nawet cyklu podstawowego, tzw. katolickiego, czyli sześć dni treningów, a w niedzielę przerwa. U mnie każdy robi to, co akurat musi.

Takie to proste?

- Dobry trener to olbrzymia inteligencja. Na początku brakuje doświadczenia, wiedza też nie jest za duża, bo ma się za sobą tylko studia. Trzeba więc umieć nastawić się na drugiego człowieka. Nie na siebie, tylko na zawodnika, któremu trzeba się poświęcić. Nie każdy to potrafi.

Potem dochodzą kolejne sprawy. Trzeba regularnie kojarzyć pewne fakty, umieć je analizować, wiedzieć, dlaczego jest wynik albo dlaczego się nie udało. Można mieć ogromną wiedzę, ale jeśli nie potrafi się odpowiednio poukładać wiadomości, to wyjdzie z tego galimatias.

Trzeba mieć też tzw. oko. To ono daje wyczucie rytmu i ruchu. W lekkoatletyce nie ma konkurencji, w której nie byłaby ważna technika. Ruch jest dobry tylko wtedy, kiedy jest techniczny.

Ze mną jest tak jak w piosence: "Ja się nie chwalę, ja po prostu mam talent".

A przecież niewiele brakowało, by nie został Pan trenerem

- Miałem 13 lat, gdy zdawałem do szkoły sportowej. Zdałem tylko egzaminy teoretyczne, bo głowę miałem po tatusiu. Ale nie mogłem stanąć na rękach, słabo pływałem. Szkołą rządził doktor Zieleniewski, wtedy jeszcze magister. I powiedział, żeby przyjęli tego gówniarza. Gdyby nie ten człowiek, nie byłoby mnie w sporcie, nie byłoby żadnego trenera Nowaka.

Doszedłem do takiej sprawności, że trenowałem dziesięciobój, byłem nawet brązowym medalistą mistrzostw Polski. Dzięki temu potem bardzo łatwo i przyjemnie studiowało mi się na AWF.

Trenerem zostałem, będąc jeszcze zawodnikiem. W 1969 roku wywalczyłem mistrzostwo Polski w skoku o tyczce. Skoczyłem 4,80 m. Bardzo przyzwoity wynik, bo wtedy nikt nie skakał 6 m, nawet 5,50. Na tych samych mistrzostwach moja ówczesna żona Teresa Gierczak-Nowak, wielokrotna rekordzistka kraju, a w pewnym momencie druga zawodniczka w historii światowych płotków, zdobyła złoty medal na 100 m przez płotki. Wicemistrzem w tyczce został mój zawodnik Włodek Sokołowski, dzisiaj słynny architekt mieszkający w Stanach. Trenowałem wtedy i ich, i siebie.

Dlaczego wybrał Pan ten zawód?

- Zostałem trenerem na zamówienie. Moja pierwsza żona biegała przez płotki, zostałem więc trenerem płotkarzy.

Pierwszy Pana wielki sukces to rekord świata Grażyny Rabsztyn.

- Pierwszy rekord, Europy, miałem z Teresą, jeszcze na żużlowej bieżni stadionu Legii. Potem wyrównała rekord świata w hali w Moskwie, ale Rosjanie nie dosłali na czas papierów i dzisiaj ten wynik przez jednych statystyków jest uznawany, przez innych nie.

Rabsztyn biła rekord świata dwa razy. W 1978 roku 12,48, i w 1980 - 12,36.

Po tym pierwszym rekordzie nakleił Pan na swoim samochodzie wielkie cyfry 12,48.

- To nie ja. Byłem na zgrupowaniu w Spale. Zszedłem na śniadanie i zobaczyłem na masce mojego "malucha" to wielkie 12,48. Chciałem, żeby mi to zamalowano, ale przyjaciele mówili: "Stary, masz rekord świata, fantastyczna rzecz, co ci przeszkadzają te cyferki". No i zostały.

Zresztą później się przydały. Gdy benzyna była na kartki, podjeżdżałem na stację z tym 12,48 i na co trzeciej tankowałem bez kartek. Mówili: "Aha, to ten od Rabsztyn".

Dlaczego, mimo tylu sukcesów, w 1991 roku wyjechał Pan z Polski?

- Bo musiałem. Dostawałem propozycje od 30 lat, ale kochałem polską lekkoatletykę. Jednak gdy doszło do tego, że z żoną mieszkaliśmy w pokoiku trzy na dwa metry, który był jednocześnie sypialnią, jadalnią i kuchnią, powiedziałem: dość! Przed wyjazdem miałem siedem rekordów świata. Nikt w polskiej lekkoatletyce tylu nie miał. Ale nie miałem za co normalnie żyć.

Skorzystałem z pierwszej propozycji, jaka napłynęła. Złożyło się fatalnie, bo w Danii nie było, nie ma i jeszcze długo nie będzie prawidłowej lekkoatletyki. Na szczęście spotkaliśmy się z Kipketerem.

Jakim zawodnikiem jest Kipketer?

- To jest człowiek z Kenii. Ma swoją mentalność i życiową mądrość, ale kenijską, nie europejską. Z tego powodu nasza współpraca bywa czasami ciężka. Żeby się z takim kimś dogadać, też potrzebny jest talent.

W 1998 roku przyjechał z Kenii z malarią. Jeszcze nikt nie wrócił do sportu po tak ciężkiej chorobie.

- Umówiliśmy się, że do Kenii wyjedzie we wrześniu, najdalej w październiku, bo wtedy nie ma tam malarii. Okazało się, że wyjechał dopiero na święta, czyli w czasie, kiedy groźba zachorowania wzrasta.

Jak Pan zareagował na jego chorobę?

- Dostałem jakiegoś kolejnego ukrytego zawału. Wiedziałem już, że będzie klops. I był. Z cudem uszedł z życiem. Jak wyszedł ze szpitala, to lekarz portugalski powiedział mu, że gdyby zjawił się dwa dni później, toby umarł. Miał przechodzoną malarię. Po powrocie z Kenii do Kopenhagi źle się poczuł i poszedł do lekarza. Zbadali go i zaczęli leczyć, ale nie na malarię. Powiedział lekarzom wszystko, tylko nie to, że wrócił z Kenii. Nie skojarzyli, bo skąd malaria w Kopenhadze. Dopiero jak przyjechał do mnie na zgrupowanie do Portugalii, cała sprawa wyszła na jaw.

Jak wyglądało przywracanie go do formy?

- Zaczęliśmy od odbudowy człowieka. Więcej nic nie powiem. Mam przyjaciela fizjologa z AWF gdańskiego, który na ten temat chce napisać pracę.

Jak sukcesy zmieniają sportowców?

- Dla młodych ludzi sport jest tak silnym przeżyciem, że potrafi ich zmienić nie do poznania. Myślą, że są najwięksi i niepokonani, szybko zapominając, co było wcześniej, skąd przyszli i co potrafili. W przypadku sukcesu bardzo łatwo o wodę sodową. Izolują się od otoczenia, a potem, po zakończeniu kariery, budzą się z ręką w nocniku.

Sport przynosi ze sobą skrajności. W momencie osiągnięcia wielkich, zawrotnych wyników, słabsze charaktery zmieniają się. Ale jeżeli ktoś ma klasę, a jego trener nie tylko go trenuje, ale próbuje być też wychowawcą, doradcą i przyjacielem, to ten człowiek wraca do normalności. Dalej jest wielkim mistrzem, ale jest też normalny.

Jak sukcesy zmieniły Kipketera?

- Wilson miał świetny rok 1997. Bił rekordy, został mistrzem świata. Wszyscy bili mu brawo, kłaniali się. On jest prostym chłopakiem i przestał to wytrzymywać. Uważał, że wszystko mu się należy, wszyscy są dla niego. Przykładowo: wcześniej zawsze przepuszczał mnie w drzwiach, bo byłem jego nauczycielem. A tu nagle raz mnie przepuszcza, innym razem już nie. Były i inne historie, ale nie mogę o nich mówić. To nasze prywatne sprawy.

W takich sytuacjach wkraczałem do akcji. Odbyliśmy parę męskich rozmów i udało mi się przywrócić go do normalności. Było o tyle łatwiej, że wcześniej przeszedłem długą szkołę, pracując z dziewczynami, z kobietami. Praca z nimi jest o wiele trudniejsza niż z mężczyznami.

Dlaczego?

- Zawodnikowi, który chce osiągnąć wynik, wystarczy powiedzieć, co ma robić, a potem to egzekwować. Dziewczynę trzeba ciągle motywować. Nawet gdy jest mistrzynią. Pracowałem z największymi mistrzyniami i przeżyłem z nimi różne przygody. Na razie nie będę ich ujawniał, może kiedyś powstanie na ten temat książka.

Z kim Pan woli pracować?

- Ja kocham wielkie wyniki. Obojętne, czy uzyskuje je dziewczyna czy chłopak. Jeżeli poświęci się dla sportu, to płeć nie ma znaczenia.

Tak się złożyło, że trzy z Pańskich zawodniczek zostały Pana żonami.

- Spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu. Od tego się zaczynało.

Trenowanie własnej żony nie jest chyba łatwym układem?

- Bardzo trudnym. Dlatego te związki sypały się. Były moimi żonami i czołowymi zawodniczkami świata. Teresa Gierczak, moja pierwsza żona, była też moją pierwszą rekordzistką. Jej czas, uzyskany 25 lat temu, daje do dzisiaj finał na każdych wielkich zawodach. Co to była za klasa, co za fantastyczna zawodniczka! Teraz wszyscy uważają, że najlepsza była Rabsztyn. Grażyny nigdy by nie było, gdyby przez dziesięć lat nie trenowała z Teresą. I Rabsztyn, i wszystkie kolejne zawodniczki korzystały z jej doświadczeń.

Druga żona Małgorzata Guzowska do dziś ma rekord Polski w wieloboju i wielobojowy rekord świata w skoku wzwyż (195 cm). Od 12 lat jestem żonaty z Marysią Kamrowską. Z dwoma poprzednimi żyję do dziś w przyjaźni.

Czy możliwy jest Pana powrót do pracy w Polsce?

- Oczywiście. Ja chcę wrócić, ale nie dostałem żadnej propozycji. Jeżeli mam wrócić, to muszę mieć zagwarantowane odpowiednie warunki pracy. Nie tak dawno trenowałem Grzegorza Krzoska, mistrza Polski na 800 m sprzed dwóch lat. Zaczęliśmy w listopadzie. PZLA opłaciło mu cztery obozy, ale w kwietniu usłyszeliśmy, że nie ma już pieniędzy. Tak nie można.

Zajmuje się Pan trenowaniem 35 lat, podkreślając, że traktuje tę pracę wręcz kultowo. Co takiego w niej jest, że poświęcił jej Pan całe swoje dorosłe życie?

- Zaimponował mi kiedyś Wunderteam, dorastałem w czasach jego największych triumfów. W 1958 roku na Stadionie Dziesięciolecia był mecz Polska - USA. Na trybunach 100 tys. ludzi. Jeżeli ktoś to przeżył jako młody człowiek, to raczej się wciągnął. Poza tym miałem profesora Zieleniewskiego, który pociągnął mnie do szkoły sportowej. Miałem cudowne wzory i szczęście do dobrych trenerów.

Czy jest Pan drogim trenerem?

- W Danii dostawałem podwójny kontrakt oferowany dobrym trenerom. Potem stwierdzili, że Kipketer zarabia tak dobrze, że może opłacać swojego trenera, i umyli ręce. Trenuję więc tylko Wilsona, teraz doszedł Frankie Fredericks.

Jak się dzielicie pieniędzmi?

- Umawiamy się. Ale dżentelmeni o pieniądzach nie mówią. Nikt takich rzeczy nie zdradza. Tak samo nikt nie dowie się, gdzie trenuje np. Michael Johnson, i co robi na treningach. Słabi zawodnicy bardzo często opowiadają, gdzie byli i co robili. Zawodowcy o takich rzeczach nie mówią. Dlatego nie powiem też, gdzie lecimy z Fredericksem i Kipketerem na następne zgrupowanie. Mam swoje sposoby pracy i nie będę o nich opowiadał. To normalna konkurencja.

Czy w Pana pracy ważniejsze jest zaspokajanie własnych ambicji, czy fakt, że z Pana wiedzy korzysta inny człowiek?

- Ten zawód polega na pracy dla innych. Tak jak nauczyciel. Daję z siebie bardzo wiele.

Czy jest Pan spełnionym trenerem?

- A skąd! Przez to, że Duńczycy nie pozwolili Wilsonowi startować w Atlancie, uciekła mi trzecia szansa na olimpijskie złoto. Wcześniej Rabsztyn była dwa razy stuprocentową faworytką do zwycięstwa. Przed Montrealem wygrywała ze wszystkimi. Wystartowała jednak po ropnej anginie i antybiotykach i zajęła piąte miejsce. W 1980 była rekordzistką świata, znowu wszystko wygrywała, a w Moskwie spaliła się psychicznie. Wilsonowi zabrakło dwóch miesięcy do siedmioletniego pobytu w Danii i nie dali mu obywatelstwa. Szwedzi śmieją się z tego do dziś. Oni dali paszport Narożylenko-Enquist po dwóch latach. Trzy medale, które miałem już w kieszeni, przeleciały mi koło nosa. Gdybym je miał, plus te 12 rekordów świata, byłbym najlepszy na świecie. Nie przestałem jednak myśleć o olimpijskim złocie, dlatego dalej to wszystko ciągnę. Być może w Sydney los zwróci mi to, co mi wcześniej zabrał, i Kipketer z Fredericksem wywalczą trzy olimpijskie złota.

Dla Gazety - Jerzy Skucha z PZLA

Pan Nowak trzyma się ostatnio daleko od PZLA. Kilka razy próbowaliśmy nawiązać współpracę. Na mistrzostwach Europy w 1998 roku w Budapeszcie reprezentowała Polskę jego żona i zawodniczka Maria Kamrowska. Nie ukończyła konkurencji. Tytułem eksperymentu powierzyliśmy mu też prowadzenie najlepszego polskiego ośmiusetmetrowca Grzegorza Krzoska. Nie było efektów. Zawodnik, zniechęcony i kontuzjowany, wrócił do swego trenera klubowego. Nie jest też prawdą, że związek przestał finansować przygotowania duetu Nowak - Krzosek. PZLA opłacił całoroczne szkolenie należące się zawodnikowi kadry olimpijskiej B. To, że pan Nowak wydał to w kilka miesięcy, to już inna sprawa.

Trenował też najlepszą polską płotkarkę Annę Leszczyńską. Niestety, nastąpił u niej regres wyników, biega o pół sekundy wolniej. Wcześniej były plany, żeby trener Nowak objął kadrę płotkarek, ale w takiej sytuacji jest to oczywiście niemożliwe.

Takie są efekty naszej współpracy. Czy Nowak będzie pracował z polskimi zawodnikami?

Na pewno nie przed igrzyskami w Sydney. Nie ma potrzeby ani możliwości, żeby zmieniać im trenera w tak ważnym okresie.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.