Lekkoatletyka. Plawgo: Lisek niszczy tyczki, mamy plan B, porównania do Wunderteamu nie są przesadą

- Jeszcze pięć lat temu bylibyśmy zszokowani wynikami jakie osiągają nasi lekkoatleci, a teraz wszystko przyjmujemy spokojnie - mówi Marek Plawgo, oceniając występy swych kolegów w trwającym sezonie halowym. Medalista MŚ i ME uważa, że igrzyska w Rio z trzema medalami naszych lekkoatletów, były wypadkiem przy pracy. I przekonuje, że w najbliższych latach kadra będzie się spisywała o wiele lepiej.

Obserwuj @LukaszJachimiak

Łukasz Jachimiak: Do najważniejszych wydarzeń tegorocznego sezonu daleko, a o polskich lekkoatletach głośno prawie każdego dnia. A może to tylko wrażenie, że dzieje się aż tyle dobrego?

Marek Plawgo, brązowy medalista MŚ, wicemistrz Europy w biegu na 400 m przez płotki, obecnie pracuje w marketingu łódzkiej Atlas Areny: Tyle się dzieje, że nawet nie miałem czasu na refleksję, że to rzeczywiście jest moc nie tylko jednych zawodów, ale że równolegle na różnych arenach polscy lekkoatleci osiągają fenomenalne wyniki. Ale o ile mając taką sytuację jeszcze pięć lat temu bylibyśmy zszokowani, o tyle teraz wszystko przyjmujemy spokojnie. To dlatego, że zapowiedzi tego, co się właśnie dzieje mieliśmy już wcześniej, na mistrzostwach Europy w Zurychu [w 2014 roku, Polska zdobyła tam 12 medali], na ostatnich mistrzostwach świata [w 2015 roku w Pekinie nasza reprezentacja wywalczyła osiem krążków], na ubiegłorocznych mistrzostwach Europy [12 miejsc na podium i wygrana klasyfikacja medalowa]. Tamte występy pokazały, że ustabilizowaliśmy się na najwyższym poziomie. Nasi lekkoatleci młodego pokolenia już nas przyzwyczaili do dobrego.

W tym roku sezon halowy nie jest może w pełni wymierny, bo nie będzie mistrzostw świata, więc nie wszyscy zawodnicy się do niego przygotowują. Ale przecież nie musimy patrzeć na listy światowe i ekscytować się miejscami, jakie na nich zajmują Polacy. Najważniejsze są wyniki, a czy będziemy je porównywać do historycznych, ubiegłorocznych czy jakichkolwiek innych, one pokazują, że mamy już kilka mistrzowskich osiągnięć. I najważniejsze, że to nie są niespodzianki. Każdy, kto interesuje się lekkoatletyką, wie, że mieliśmy zawodników z potencjałem, a teraz oni swój potencjał wykorzystują. Cieszę, że nie przepadają, tylko imponują. A proszę zwrócić uwagę, że jeszcze nie wszyscy się pokazali. W najbliższy czwartek w sezonie halowym zadebiutuje Kamila Lićwinko, po której możemy się spodziewać bardzo dobrego wyniku, bo jest w grupie treningowej z Sylwestrem Bednarkiem. Sylwester pokazuje, że wszystkie przygotowania w stu procentach poszły tak jak trzeba. Wiemy, że Kamila była zdrowa, więc można się spodziewać, że dołączy do grona skoczków i innych naszych zawodników ze świetnymi rezultatami.

Przywołał pan Bednarka, więc proszę powiedzieć czy po wielu kłopotach zdrowotnych i zmarnowanych chyba wszystkich sezonach od roku 2009 i brązowego medalu mistrzostw świata, on jest jeszcze w stanie walczyć o podium na wielkich imprezach?

- Kilka dni temu pobił rekord życiowy, skacząc 2,33 m. To jest sezon halowy, więc za nim krótki okres przygotowawczy. Należy się spodziewać, że w sezonie letnim będzie skakał trochę wyżej. Wtedy 2,33 m to będzie za mało. Od 2009 roku świat szalenie ruszył do przodu i mamy już kilku skoczków, którzy od tego momentu osiągnęli już co najmniej 2,40 m. Ale jeśli u Sylwka taką regularną wysokością stałoby się 2,36, to z tego mógłby się odbić. Artur Partyka cały czas twierdzi, że to jest człowiek na rekord kraju [w 1996 roku Partyka ustanowił go na poziomie 2,38 m], należy się więc spodziewać, że o te medale powalczy.

Bednarek jest głodny sukcesu chyba jeszcze bardziej niż ci wszyscy młodzi, którzy teraz zaczynają osiągać pierwsze świetne wyniki. On doskonale wie, jak ułożyć trening, jak wszystko uporządkować, żeby wrócić, bo już był na bardzo wysokim poziomie. Niestety, zdrowie go z tego poziomu strąciło. Myślę, że pokora i determinacja zagrają u niego kluczowe role, dlatego Bednarek wróci. Ale jest jedno pytanie, takie, które sam sobie kiedyś zadawałem: co ze zdrowiem? Można trenować tak, żeby wszystko szło absolutnie bezpiecznie, ale to nie przyniesie wyników. Żeby one były, to trzeba zbliżyć się do strefy bezpieczeństwa, a często jest tak, że kiedy się do niej bardzo zbliżamy, to się robi niebezpiecznie i możemy ją przekroczyć.

Za Sylwestra mocno trzymam kciuki, wierzę, że to już inny, lepszy zawodnik niż w 2009 roku. Przypominam, że już wtedy był bardzo dobry, ale na mistrzostwa świata do Berlina pojechał jeszcze trochę na kredyt. Artur Partyka ręczył za niego, tłumaczył, że to wielki talent, który należy wspomóc. I tak Bednarek pojechał do Berlina bez minimum, a wrócił z medalem. Wtedy był żółtodziobem, teraz mamy zawodnika zdeterminowanego, nastawionego na sukces, wierzącego, że może go osiągnąć. On to pokazał w już kilku konkursach. Kilka dni temu rozmawiałem z nim w Toruniu, wiem, że sezon halowy ma bardzo ciasny, jeśli chodzi o starty. Mówił mi, że jest już trochę zmęczony, a i tak cały czas osiąga wyniki zbliżone do swojego najlepszego. Czyli wszedł w powtarzalność, trzeba wierzyć, że tę formę dociągnie do sezonu letniego.

Z Piotrem Liskiem też pan rozmawiał?

- Nie, czekam niecierpliwie na jego przyjazd do Łodzi. On też startuje z dnia na dzień, tempo ma bardzo duże. Skoczkowie mogą sobie na coś takiego pozwolić. Liczymy, że zadowoli polską publiczność, bo do Atlas Areny przyjdzie go dopingować osiem-dziewięć tysięcy ludzi. Mam nadzieję, że będzie wypoczęty i nawiąże do swojego sześciometrowego skoku. A z tego co wiem od Sebastiana Chmary i Ani Rogowskiej, Lisek zaczął używać tak twardych tyczek, że chyba wcześniej nikt ich nie używał. Te tyczki są produkowane specjalnie dla niego, na zamówienie, bo jest w takiej formie i prezentuje taką dynamikę oraz siłę, że tyczki, które miał do tej pory już nie zdawały egzaminu. To jest człowiek, który jak już wszedł na najwyższy poziom, to jeśli tylko będzie zdrowy, przez długie lata go utrzyma. Możemy mówić, że to potencjalny medalista właściwie wszystkich imprez.

Czyli, że to "czerstwy cham, który nigdy nie odpuszcza", jak to powiedział mi o nim Władysław Kozakiewicz?

- Jak najbardziej. I warto pamiętać, że w tyczce mamy jeszcze byłego mistrza świata Pawła Wojciechowskiego i Roberta Soberę, który jest aktualnym mistrzem Europy. Czyli w tej konkurencji nawet jak jeden as nie da rady, to mamy w rękawie dwa kolejne. Właśnie to jest najfajniejsze teraz w naszej dyscyplinie. Czekamy na powrót po kontuzji Justyny Kasprzyckiej, która była jak cień dla Kamili Lićwinki. W kuli mamy Konrada Bukowieckiego i Michała Haratyka, w dysku Piotra Małachowskiego i Roberta Urbanka, w młocie Pawła Fajdka i Wojciecha Nowickiego. Dużo jest takich konkurencji, w których mamy plan B. I jak pokazały igrzyska w Rio, na przykładzie Fajdka i Nowickiego, czasem tym planem B się ratujemy. Na pewno za całej mojej kariery nie mieliśmy tak mocnej reprezentacji. Nie jest zbytnią przesadą porównywać ją do legendarnego Wunderteamu. To już jest naprawdę drużyna marzeń.

Jakie miejsca według pana w tej drużynie zajmują Joanna Jóźwik i Adam Kszczot? Kszczot ostatnio przegrał z Nicholasem Kiplangatem Kipkoechem, ale ta dwójka już przyzwyczaiła nas do niemal seryjnego wygrywania.

- Adam formę ma mieć na marcowe halowe mistrzostwa Europy, teraz jest w takim etapie treningowym, że nie biega najszybciej. Przyzwyczaił nas już, że do najważniejszego startu w sezonie jest przygotowany optymalnie, teraz po prostu na końcówce brakowało mu świeżości. Tak się dzieje wtedy, kiedy biegacz jest w ciężkim treningu, a kiedy go odpuści, to forma przyjdzie. To proste procesy, nie ma się czym martwić. Asia też jeszcze nie jest w optymalnej formie. Widać było, że bieg na halowy rekord Polski bardzo dużo ją kosztował. Ona potrafi się, jak to mówimy, wypłukać, energetycznie dojść do bezwzględnego zera. Teraz na bieżni oddała wszystko, a jak będzie w szczycie formy, to moim zdaniem po biegu z podobnym wynikiem nie tylko nie padnie, ale nawet się nie pochyli, od razu rozpocznie swoją rundę honorową.

Nasze 800 metrów jest piekielnie mocne. Mamy też Marcina Lewandowskiego, który na razie szybkościowo jeszcze nie jest przygotowany, więc w Toruniu widzieliśmy go na 1500 metrów. On te dwa dystansie świetnie łączy, jeżeli złapie troszeczkę luzu i szybkości, to po raz kolejny będziemy mieli dwóch bardzo mocnych 800-metrowców. Czapki z głów i dla Adama, i dla Marcina. I ja, i wcześniej Paweł Czapiewski, mogliśmy tylko pomarzyć o tylu latach z rzędu ze startami na najwyższym poziomie. Oni funkcjonują na najwyższym światowym poziomie, tylko z zazdrością można patrzeć na to, jak solidnymi są firmami. Dużo dobrego można powiedzieć też o Angelice Cichockiej i Sofii Ennaoui, która zaczyna się rozpędzać i wyostrza nasze apetyty. Swój miała wyostrzony już dawno, bo to bardzo ambitna dziewczyna. A teraz zaczyna naprawdę wykorzystywać potencjał, jaki ma, czai się na rekord Lidii Chojeckiej na 1500 m, a jeśli ktoś bije wyniki Lidki, to znaczy, że ma papiery na bieganie po medale. Czyli w biegach kobiet też mamy zabezpieczenie. Nie jedną Asię Jóźwik, tylko kilka postaci od różnych trenerów. To się nazywa urodzaj lekkoatletek i lekkoatletów w biegach średnich. Jedyną niszą, której nie potrafimy zagospodarować jest sprint.

Ewa Swoboda w tym roku biega słabiej. Rok temu w Toruniu pobiła rekord świata juniorek, pokonując 60 metrów w czasie 7.07 s, teraz uzyskała tam 7,21, co jest jej najlepszym wynikiem w bieżącym sezonie.

- Ale w Toruniu się odblokowała, chwilę rozmawiałem z jej trenerką, wiem, że jest wiara, że Ewa wkrótce zejdzie poniżej 7,20 s. Może już na mityngu Orlen Cup w Łodzi. Ewa rok temu regularnie biegała 7,12-7,14, na taki poziom może za chwilę wejść. A 7,07? Jest szansa, że się na tyle rozpędzi do Belgradu, jeżeli wystartuje na halowych ME. Choć z 7,07 już nie bardzo jest co urywać, jak Ewa będzie biegać w okolicach tego wyniku, to już będzie dobrze. Najważniejsze ma być lato. Byłoby świetnie, gdyby pękła magiczna granica 11 sekund na 100 metrów. Ale na to pewnie trzeba jeszcze sezonu lub dwóch, żeby nabrać doświadczenia. O Ewę absolutnie się nie martwię.

Ona dopiero w tym roku skończy 20 lat, ale my już chcemy wybiegać do igrzysk w Tokio w 2020 roku i zastanawiać się, ile będzie w stanie wtedy zwojować. Marian Woronin doceniając talent Swobody stwierdził w rozmowie ze Sport.pl, że ograniczeniem nie do pokonania w walce o medale największych imprez mogą się okazać dla niej warunki fizyczne. Pan też uważa, że jest za niska, za mała?

- Nie widzieliśmy jej w akcji jeszcze tak często, żeby to dobrze ocenić. Za nią zaledwie jeden sezon letni na wysokim poziomie, z bieganiem "setki" w czasie 11,12. Ale gdyby urwała z tego 0,10 s, to już spokojnie miałaby wynik na finał każdej wielkiej imprezy. My takiej sprinterki jak Ewa nie mieliśmy od dawna, chyba od czasów kiedy fotografia była jeszcze czarno-biała, a nie kolorowa. Ta dziewczyna ma jeszcze dużo czasu na osiągnięcie swojego apogeum. Dajmy jej zbierać doświadczenie, niech z trenerką eksperymentują, szukają nowych bodźców, sprawdzają, co działa lepiej, a co wcale. My nie mamy wiedzy, jeśli chodzi o trening sprinterski. Ewa i jej trenerka razem się wszystkiego uczą, przecierają szlaki, trzeba czasu, żeby uzyskać odpowiedzi na pewne pytania. Tyczkarzy kiedyś mieliśmy, mamy znów i możemy bazować na pewnych sposobach, które już się sprawdziły. Tak samo jest w rzutach czy w skokach. W przypadku Swobody trzeba się ze wszystkim wstrzymać.

A myśli pan, że stwierdzenie Woronina można obalić przypominając, że jamajska mistrzyni Shelley-Ann Fraser Pryce ma tylko 152 cm wzrostu, czyli aż o 12 cm mniej od Swobody? Czy z Jamajką nikt nie może się równać, bo ją natura obdarowała lepszymi genami, mięśniami, jak Usaina Bolta?

- Jak najbardziej można ten przykład przytoczyć. W tyczce Lisek ma ponad 190 cm wzrostu, a Renaud Lavillenie sięga mu do ramienia i okazuje się, że mogą osiągać podobne wyniki. Bolt też początkowo miał być za wysoki, bo przed jego erą mówiło się, że modelowy sprinter jest niski i krępy. Wzrost absolutnie Swobody nie dyskwalifikuje. Pewnie, że taka Dafne Schippers, która budową przypomina Marion Jones, to typ prawdziwej atletki. Ale średnia zawodniczek z czołówki jest taka, że Ewa od niej nie odbiega. Nie wierzę, że w pewnym momencie będzie niedomagała dlatego, że natura jej czegoś poskąpiła. To jest absolutny diament, talent, o wielkim charakterze i sercu do walki. Jak się wszystko poukłada, to może być naprawdę solidny wynik.

Porównał pan całą naszą kadrę do Wunderteamu, ale trzeba zauważyć, że w najważniejszym momencie, czyli na igrzyskach w Rio, cudownie wcale nie było. Złoto, srebro i brąz to wynik gorszy niż się spodziewaliśmy. Dlaczego było słabiej niż powinno być?

- Rzeczywiście było słabiej. Ale popatrzmy na to, co mamy. Piotrek Małachowski na Tokio ma apetyt, ale Tomek Majewski na Rio też miał, a okazało się, że przyszedł taki moment, w którym wiek już dał o sobie znać. Peselu nikt nam nie zmieni, różnie może być, choć oczywiście Piotrkowi życzę jak najlepiej. Nie wiadomo też w jakim stanie za trzy lata będzie Anita Włodarczyk, jakie będzie miała zdrowie, czy z czasem będzie dawała radę zwiększać swoje obciążenia treningowe. Ale poza nimi wszyscy, o których mówimy, których starty teraz przeżywamy, będą w idealnym wieku, w szczycie formy.

Nie obawiam się, że znowu będziemy mieli słabsze igrzyska. W Rio mieliśmy sporo wypadków. Paweł Fajdek, murowany kandydat do złota, przepadł w eliminacjach, to najlepszy przykład. Ale zostawmy co złe. Poza wszystkimi już wymienionymi jest Marysia Andrejczyk w oszczepie, mamy takich zawodników, że cztery medale to już powinny być gwarantowane, a zdobyć można i osiem, jak na ostatnich mistrzostwach świata. Rio traktuję jak wypadek przy pracy. Tam niewiele brakowało Liskowi, bo był czwarty, Kszczot był przygotowany na walkę nawet o złoto, naprawdę sporo konkurencji poprzegrywaliśmy pechowo, a trzy medale nie były odzwierciedleniem siły naszej dyscypliny. Szczęście raz jest, raz go nie ma, Rio było wyjątkowo pechowe. Spokojnie mogło być w nim dwa razy więcej medali, a sześć to już byłby świetny wynik.

Więcej o:
Copyright © Agora SA