Rio 2016. Tomasz Majewski: mistrz zdrowego rozsądku

- Startowałem w pięknych czasach, byłem w tysiącu ciekawych konkursów - mówił po ostatnim w życiu olimpijskim finale Tomasz Majewski. Zawsze stanowił oddzielną, egzotyczną wyspę z oryginalną, endemiczną naturą.

Niemal równo osiem lat temu stałem z innymi reporterami na osławionym krawężniku w Pekinie przed wioską olimpijską i dowiadywałem się od trenera Witolda Suskiego cudów o dwóch sportowcach z Mazowsza - Piotrze Małachowskim i Tomaszu Majewskim. Suski to ten człowiek, który w 1993 r. w Ciechanowie dostrzegł, że dwumetrowy szczupak - to znaczy 90-kilogramowy - nie nadaje się do trójskoku, tylko do pchnięcia kulą. Zauważył, całe szczęście, że ten pierwszoroczny licealista ma kości grube, że za kilka lat będzie ważył 140 kg i gdzieś po drodze odechce mu się skakania i w ogóle sportu.

Krawężnik pekiński był osławiony, bo umawialiśmy się tam z polskimi bohaterami igrzysk. Było to najbliższe miejsce ich kwater w wiosce. Wystarczyło przejść przez boczną bramę. Przeszedł przez nią brodaty olbrzym w sile sportowego wieku, oparł się o siatkę i tak stał niczym drzewo, a my wszyscy przycupnęliśmy w jego cieniu.

Dzień wcześniej zdobył swoje pierwsze złoto olimpijskie. Znaliśmy go trochę wcześniej, ale raczej pobieżnie. Dopiero medal odkrył dla Polski tę egzotyczną wyspę.

Majewski przyszedł wtedy w klapkach, na które polował w Warszawie całe cztery lata, rozmiar 15, powierzchnia płyty chodnikowej. Kręcił wielkimi palcami stopy, opowiadając o swoich rozmowach z Michnikiem i Kuroniem, o browarach chińskich i belgijskich, o nałogowej grze w "Heroes". Opowiadał o pracy magisterskiej o Waldemarze "Majorze" Fydrychu, liderze partii Gamonie i Krasnoludki, szefie Pomarańczowej Alternatywy, ruchu, o którym prawdopodobnie niewielu z was pamięta, zwariowanym pomyśle na ośmieszanie komuchów w latach 80. Większość z tych, którzy kojarzą Pomarańczową Alternatywę, wspomina akcje z krasnoludkami i papierem toaletowym, ale Majewski nawet tu był osobny. Bo dla niego najlepszym happeningiem Fydrycha był desant z wyciągu na Śnieżkę w rocznicę inwazji wojsk Demoludów na Czechosłowację w 1968 r. - Interweniowała czechosłowacka straż graniczna. Pełen odjazd. Trzeba podtrzymywać pamięć o Pomarańczowej Alternatywie, bo w tamtym systemie to było coś wyjątkowego - wspominał oparty leniwą stopą o krawężnik Majewski.

Kiedyś jechaliśmy metrem w Moskwie podczas mistrzostw świata w 2013 r. i trochę się pokłóciliśmy na temat czytania. To znaczy, Majewski uważał - pijąc do dziennikarzy - że, aby coś napisać i zadać intrygujące pytanie, trzeba dużo czytać. Z tym nawet nie dyskutowałem. Dziennikarze czytają - argumentowałem tylko. Więc zaczęliśmy się licytować, co kto ma w plecaku. Oczywiście mieliśmy książki. Trochę się obraziłem w zastępstwie nieobecnych kolegów i odszedłem naburmuszony na bok, ale Majewski przepchnął się przez tłum metra i powiedział: - Przepraszam.

Jest po prostu inny

Nawet pcha techniką, która trochę wychodzi z mody, i ma ograniczenia nie do przezwyciężenia. Gdyby nie Majewski i David Storl, doślizgiem w czołówce pchałoby pewnie pięciu kulomiotów na świecie na krzyż. Ale dla Majewskiego to technika jedyna. Ma ponad dwa metry wzrostu, ma długie dźwignie - długie nogi i długie ręce. Więc bardzo trudno mieści się w małym kole podczas próby. Do kręcenia się trzeba być bardziej krępym, mieć niższy środek ciężkości, tak jak Amerykanin Joe Kovacs czy wielcy kulomioci z czasów Majewskiego: Christian Cantwell czy Adam Nelson, a także nasz pechowy kulomiot Konrad Bukowiecki. Trzeba mieć bardzo żwawe nogi. A Majewski to żuraw. Albo raczej rzymska katapulta wykorzystująca dźwignie, czerpiąca siłę ze stanów dynamicznej równowagi. W Rio pchał tak dwukrotny mistrz świata David Storl i Franck Elemba z Kongo, i Majewski. Królowała technika obrotowa, która pozwala wypchnąć kulę dzięki prędkości kątowej.

W tym wyborze jest dużo Majewskiego. Wybór techniki był obiektywny, ale też inteligentny i taki, powiedziałbym, wykalkulowany, podjęty bardzo wcześnie z udziałem trenera Suskiego. Ale też podjęty ze świadomością wad i ograniczeń oraz konkretnych atutów przypisanych konkretnej osobie. Taki jest Majewski w chwilach krytycznych. Bardzo zdroworozsądkowy.

Na pytania napompowane - "Czuł pan, że to jest największa chwila w pana życiu?" - albo infantylne, typu: "Łezka w oku się zakręciła?" - reaguje szyderczo. Spogląda z błyskiem w oku, odchyla się i rzuca kąśliwą uwagę. Ostatnio mało nie przewróciłem się ze śmiechu, gdy ktoś go zapytał - skądinąd bardzo celnie - czy gdy już zostanie działaczem sportowym (startuje w wyborach na prezesa okręgowego związku lekkoatletycznego w Warszawie i do zarządu PZLA), odbuduje ze zgliszczy stadion Skry. - No nieee. Panowie, są trudniejsze rzeczy niż dwukrotne zdobycie złotego medalu olimpijskiego!

Moim zdaniem głównie zdrowy rozsądek, dystans do siebie, czyli w sumie inteligencja, zapewniły mu to, że stał się jedynym europejskim obrońcą tytułu mistrzowskiego w ponad stuletniej historii olimpijskiej pchnięcia kulą i zaledwie trzecim zawodnikiem na świecie, który tego dokonał. Bo nie wyniki w sezonie. Za każdym razem, gdy wygrywał na igrzyskach, był dość daleko od najlepszych. Dźwigał 100 kg mniej na sztandze, ale był od nich wszystkich silniejszy mentalnie. Jeśli tylko miał na igrzyskach lub mistrzostwach świata najlepszą formę w sezonie - a niemal zawsze tak było - pokonywał ich w głowie.

Teraz też był daleko pod względem wyników. Zdecydowanie za daleko, aby osiągnąć więcej, niż osiągnął. Gdyby pchnął tyle, co w Londynie, miałby srebro. Jednak w wieku niemal 35 lat był najstarszym finalistą w Rio, o siedem lat starszym niż następny pod tym względem O'Dayne Richards. Mógł się cieszyć tylko tym, że nie dopadły go w tym roku kontuzje, że zdrowie pozwoliło mu godnie zakończyć przygodę ze sportem. Wiek i doświadczenie pomogły tylko w tym, aby dzięki ostatniemu, trzeciemu rzutowi (po dwóch spalonych) wejść do ścisłego finału i mieć dodatkowe trzy szanse. - Nie mogłem skończyć tak źle. Trener do mnie krzyczał, bym się ogarnął - mówił. To wtedy pchnął najdalej w konkursie (20,72 m). Na więcej nie starczyło siły.

Odchodzi, gdy nadchodzi nowa fala. - Mam za sobą kilkanaście lat w światowej czołówce. Era wielkich kulomiotów, z którymi miałem szczęście startować - Christian Cantwell, Reese Hoffa - kończy się. W tym sezonie wszyscy pewnie skończymy karierę. Pchałem w pięknych czasach, w tysiącu ciekawych konkursów. Byłem na szczycie przez osiem lat pięknej kariery. Sport był zawsze dla mnie radością, miałem frajdę z uprawiania go, ze startów.

A na igrzyskach frajda była największa. Również nasza.

Joanna Jóźwik stoczy walkę z wiatrakami? Kim są rywalki Polki w finale? [ZDJĘCIA]

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Agora SA