MŚ w Pekinie. Złoto dla Włodarczyk to za mało

Polka wygrała w Pekinie konkurs rzutu młotem, poprawiając rekord mistrzostw świata. Rekordu świata jednak nie pobiła i dlatego prawie się tego wieczoru nie uśmiechała

Polka przyjechała do Pekinu jako zdecydowana faworytka, i nie zawiodła. - Chcę rozpocząć dalekim rzutem, a w drugiej i trzeciej próbie jeszcze się rozkręcić - zdradzała przed finałem. I faktycznie, pierwsza próba na 74,40 m wystarczyłby do brązu, po drugim - na 78,52 m - sprawa złota została już rozstrzygnięta. W trzecim było jeszcze dalej - młot wylądował poza granicą 80 m, co do niedawna stanowiło dla Włodarczyk cel, którego nie mogła osiągnąć. W czwartej próbie wreszcie Polka rzuciła tak daleko, że jej trener Krzysztof Kaliszewski wstał z biało-czerwoną flagą, ale po chwili usiadł, gdy okazało się, że sędziowie zmierzyli 80,85 m i do rekordu świata zabrakło 24 centymetrów. Dwie ostatnie próby były słabsze. - Zabrakło luzu - tłumaczyła zawodniczka.

Jak to, zabrakło luzu? Przecież miała już złoto, a rywalki, nawet te najbliższe, były ponad 4 m z tyłu. Dlaczego liczbę uśmiechów Włodarczyk tego wieczoru da się policzyć na palcach jednej ręki? Trener przytulił ją po konkursie, po czym, wyraźnie rozczarowany, zszedł z trybuny.

Nie da się tego wytłumaczyć w kilku zdaniach. Tak, Polka zdobyła drugie złoto mistrzostw świata po sześcioletniej przerwie. Pobiła jedyny do tej pory w Pekinie rekord mistrzostw świata. Wygrała z przewagą do tej pory nienotowaną w rzucie młotem kobiet na MŚ. Rzuciła wreszcie drugi wynik w historii tej konkurencji. No właśnie, drugi.

Rzut młotem to niewdzięczna robota. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni przerzucają 80 m, wymaga to odpowiedniego zagospodarowania stadionu, bo trudno połączyć ten sport z niektórymi innymi konkurencjami. To dlatego na wielu mityngach rzutu młotem nie rozgrywa się od lat, a jeśli już, to wcześnie, przed biegami i skokami, często przy znacznie mniejszej widowni. W centrum uwagi jest tylko na igrzyskach i mistrzostwach świata. W prestiżowym cyklu mityngów Diamentowej Ligi nie rozgrywa się go nigdy.

Zamiast tego specjalnie dla młociarzy stworzono w 2010 r. tzw. Challenge. Każdemu zawodnikowi sumuje się trzy najlepsze wyniki sezonu i zwycięzca otrzymuje na jego zakończenie 30 tys. dolarów. W DL za wygranie klasyfikacji generalnej wygrywa się 40 tys. i diamentową biżuterię, a spore sumy zbiera się też na mityngach. Piotr Małachowski ma już na koncie 47 tys. i duże szanse na przekroczenie setki. Setki, którą Włodarczyk otrzymałaby, gdyby pobiła rekord świata w Pekinie. - Nie chodzi o pieniądze, ale o to, by cały czas się poprawiać - przekonuje Polka. Po części jesteśmy jej w stanie uwierzyć. Bo rekord to coś więcej niż pieniądze - to sława.

Włodarczyk liznęła jej w Berlinie, gdy po raz pierwszy wygrała mistrzostwa i odebrała rekord Betty Heidler. Wtedy na stadionie atmosfera sprawiała, że włosy stawały dęba, bo Polka walczyła z Niemką na poziomie rekordu świata. Huk - bo tak to można określić - 80 tys. gardeł unosił młoty w powietrzu. W ostatniej próbie Heidler omal nie pobiła wyniku Polki. Włodarczyk tak się wtedy cieszyła, że aż skręciła nogę.

Ostatnio znów pobiła rekord, ale niejako przypadkiem. Na Festiwalu Rzutów im. Kamili Skolimowskiej w Cetniewie, na zawodach ważnych dla niej, bo upamiętniających koleżankę. Ale nie dla świata. Na zawodach nietransmitowanych nawet w TVP. - Nie spodziewałam się, że pobiję tam rekord - wspominała w Pekinie. A sama sprawiła sobie tym kłopot, bo z poziomu 79,58 m wywindowała go aż na 81,08. I teraz wcale nie tak łatwo go pobić, choć Włodarczyk deklaruje, że może rzucić nawet 82 m. W Pekinie się to jednak nie udało, choć taki był plan zawodniczki, jej trenera i menedżera. To dlatego w ostatnich dniach ograniczyli kontakty z dziennikarzami, większość rozmów odkładając na czas po konkursie.

- Dziś miałam w głowie wynik ponad 81 m, chciałam poprawić rekord świata. Było bardzo blisko, ale oddałam dwa rzuty na ponad 80 m, więc jestem bardzo zadowolona. Ten konkurs zapisze się w historii młota kobiet - mówiła i miała rację. W bolesny sposób, bo chwilę wcześniej, skończył się finał 200 m, w którym Usain Bolt pokonał Justina Gatlina i choć do żadnego rekordu się nie zbliżył, to on zapadnie w pamięć 80 tys. widzów w Ptasim Gnieździe i milionom przed telewizorami. Bez rekordu w walce o uwagę świata Włodarczyk pozostaje na straconej pozycji i jest tego świadoma. - Rzuty nie przebiją konkurencji biegowych, a zwłaszcza młot. Trzeba się z tym pogodzić - mówiła.

Na konferencję prasową przyszli Polacy, Chińczycy - do drugiej w konkursie Zhang Wenxiu - i Francuzi - dla trzeciej Alexandry Tavernier. Mało kto poza nimi.

- Jestem szczęśliwa, że złoto wróciło do mnie - mówiła w dużej i pustawej sali Włodarczyk. Gdyby wszedł ktoś nieznający polskiego, pomyślałby, że Polka przeprasza za coś dziennikarzy i kibiców.

- Przypomniały mi się chwile ze zdobycia mistrzostwa świata i mistrzostwa Europy, choć emocje na podium były chyba najsłabsze, bo już wiem, jak to wygląda - tłumaczyła.

Włodarczyk ma jeszcze dwa starty w tym sezonie i wciąż może poprawić rekord - w Berlinie lub na Memoriale Kamili Skolimowskiej w Warszawie. - To jest jakiś plus tego, że nie było rekordu. Dzięki temu będę miała motywację do tych startów - mówiła. - Dwa tygodnie popracuję i spróbuję poprawić wynik.

Tak naprawdę musi walczyć ze sobą. Tylko ten przeciwnik jej został. Brązową medalistkę pokonała o 6,83 m. Czyli wynik mistrzyni świata był lepszy o 9 proc. To tak, jakby Bolt pokonał trzeciego na mecie setki o 10 m.

Piękne siedmioboistki przy pracy. I po pracy

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.