Piotr Pacewicz: Gdzie są rekordy z tamtych lat

Żegnaj, królowo! Byłem twoim najwierniejszym sługą, ale teraz czuję się potrójnie oszukany.

Lekką atletykę pokochałem już jako chłopak, skacząc w warszawskiej Polonii w dal i trójskok. Wciąż próbuję regularnie biegać, choć moje ścięgna Achillesa wolą dziś narty czy deskę surfingową, która tak ich nie dręczy jak bieganie.

Przez długie lata pozostawałem wiernym kibicem Królowej Sportu. Uwielbiałem czystość i wymierność rywalizacji, bogactwo konkurencji. Nigdzie w sporcie gwiazdy nie świecą tak mocno i nie są tak samotne w swoich wzlotach i upadkach. Telewizja, która potrafi dziś pokazać drgnięcie stopy, grymas bólu, dokładne miejsce odbicia na belce, otworzyła przed lekką atletyką i jej wielbicielami dodatkowe możliwości. Do tego dochodzi piękna różnorodność ras i kultur.

A przecież szczególnie po tych mistrzostwach świata czuję się oszukany. I to potrójnie.

Królowa się starzeje. Istotą sportu jest bicie rekordów. Tymczasem - jak wynika z zestawienia, które przygotowałem - średni rekord świata w męskich konkurencjach ma lat sześć, a w kobiecych aż dziesięć. Kibic takiego na przykład pływania pęka ze śmiechu! Trudno dziś patrzeć z powagą na popisy 200- czy 400-metrowców, jeśli ma się w oczach Michaela Johnsona (pamiętacie kaczy krok, jakim pędził?). Miło zobaczyć Marion Jones jako komentatorkę, ale narzuca się pytanie, czy nawet po urodzeniu dziecka nie prześcignęłaby paryskiej bohaterki Kelly White, która dorównuje jej tylko urodą.

To wszystko pikuś, gdy popatrzymy na konkurencje techniczne. Ostatni z wielkich Jonathan Edwards zamknął epokę blamażem w Paryżu. Kiedy obecni mistrzowie osiągną poziom Bubki, Powella (Beamona), Sotomayora? Przeciętny wiek rekordu w skokach to równe dziesięć lat. W rzutach jest jeszcze gorzej.

Trochę tylko lepiej jest w biegach średnich i długich dzięki dzielnym Afrykańczykom. Pocieszeniem mógłby być chód, gdzie zresztą padły w Paryżu jedyne tzw. rekordy świata, gdyby nie to, że nie jest zanadto królewski, może nawet nieco błazenkowaty. Jedyny zresztą pożytek ze starczego uwiądu królowej to 100 tys., które otrzymał Robert Korzeniowski po tym, jak przeszedł samego siebie. Mieli kasę na rekordy i nie mieli komu dać.

Oszukany się czuję szczególnie przez polską lekką atletykę. Ponaddziesięcioletni średni rekord Polski u mężczyzn i czternastoletni u kobiet to po prostu ponury żart z kibica. Kto dziś pamięta nazwiska Zwolińskiego czy Sarula - z całym szacunkiem dla ich osiągnięć - którzy wpisali się do tabel w czasach legendarnego Sierpnia? Może staremu kibicowi zakręci się łza w oku, że Woronin, Malinowski (pamiętacie, jak dogonił w Moskwie Tanzańczyka Filberta Bayi?) czy Szewińska wciąż dzierżą narodowe rekordy z wynikami nieosiągalnymi dla dzisiejszych sportowców, ale to przecież dowód na już nie dolek, ale dół głęboki jak Jaskinia Śnieżna, w jakim znalazła się polska lekkoatletyka.

Najgorsze jest oszustwo numer trzy, które wisi nad królową w postaci straszliwego pytania: dlaczego? Bo skoro 10 czy 20 lat temu ludzie mogli tak daleko i szybko, a dziś nie mogą, to przecież nie dlatego, że byli kiedyś więksi czy silniejsi albo bardziej im zależało. Powód jest prozaiczny - bardziej się szprycowali, dziś się miarkują. Niby dobrze, że sport staje się czystszy, ale tym samym królowa kompromituje swoją własną przeszłość. Ze wspomnieniami o rekordach sportsmenek (z naciskiem na drugą część słowa) z NRD rozstaję się bez żalu, ale przykro mi domyślać się, co mogła łykać śliczna pani Rabsztyn, o wspaniałej pani Irenie nie wspominając.

Co gorsza, z tego oszustwa numer trzy nie ma wyjścia, bo pomysł, by unieważnić stare rekordy (np. sprzed 2000 roku), nie ma przecież sensu. Raz, że to zbyt arbitralne, dwa, że jacyś czyści przecież byli i ich byśmy strasznie skrzywdzili.

Cholera, nawet wspomnienia człowiekowi pozabierali.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.