Jeśli mistrzostwa świata w lekkoatletyce odbywają się po igrzyskach olimpijskich, tak jak Moskwa po Londynie, to - jeśli już patrzymy na tych, którzy zdecydowali się na przyjazd - przypominają one bardziej zawody inwalidów wracających do życia po długiej rehabilitacji.
Wszystko dlatego, że w życiu lekkoatlety, owszem, ważne są mityngi Diamentowej Ligi lub inne, na których zarabia się pieniądze, ale nic nie może równać się z igrzyskami. Aby się do nich przygotować, sportowcy stosują nieludzkie obciążenia, które ich trenerzy nazywają też często eufemicznie stymulacjami. Kiedyś zapytałem Tomasza Lewandowskiego, dlaczego jeździ z Marcinem, naszym najlepszym 800-metrowcem, do Nandi Hills biegać, a nie do Iten, gdzie pielgrzymują wszyscy Kenijczycy. Na co odpowiedział, że Iten jest wyżej, na 2300 m n.p.m., a Nandi Hills na 2100 m n.p.m. - Zostawiamy sobie większą stymulację na rok olimpijski - powiedział trener Marcina.
Jeśli więc w zwykłym roku miotacz wyciska na sztandze 220 kg, to w roku olimpijskim zakłada 250 kg i robi pięć powtórzeń; jeśli w roku zwykłym oddaje 4 tys. rzutów, to w olimpijskim - 5 tys., a jego trener żąda 5,5 tys. itd.
A potem, kiedy już osiągnie na igrzyskach to, co zakładał, albo nie, idzie do kliniki się leczyć, decyduje się na operację, a potem przyjeżdża na mistrzostwa świata powiązany plastrami, bo walka w zawodach to jego pasja albo po prostu musi startować, gdyż inaczej nie dostanie stypendium albo zawiedzie sponsora.
Trenerzy mówią, że sezon poolimpijski jest najtrudniejszy. Zawodnik jest wtedy kruchy jak filiżanka miśnieńskiej porcelany. I niektórzy się tłuką - rekordzista świata David Rudisha jest dobrym przykładem lub trzy medalistki olimpijskie w siedmioboju, których zabrakło w Moskwie, dwukrotny mistrz świata w maratonie Abel Kirui, mistrz na 1500 m Algierczyk Taoufik Makhloufi lub obrońca tytułu na 100 m Johan Blake z Jamajki.
Inni po prostu czują się wypaleni i zmęczeni po olimpijskim sezonie, w którym narzucili sobie mordercze tempo, i w tym trochę zwalniają.
W pchnięciu kulą medaliści olimpijscy są karnie obecni - złoty Tomasz Majewski, srebrny David Storl, brązowy Reese Hoffa, ale tylko weteran z USA nie przechodził przed sezonem jakiejś operacji. Majewski miał operowany łokieć ręki pchającej, odpuścił sezon halowy i mówi, że w tym roku stać go jedynie na brązowy medal, to znaczy pchnięcia w okolicach 21 metrów.
Obrońca tytułu mistrza świata, zaledwie 23-letni Storl, zimą również był operowany, ale on akurat uważa, że stać go nawet na pchnięcia 22-metrowe - nie bez znaczenia w podejściu jest aż dziewięcioletnia różnica wieku, a co za tym idzie, etap kariery. W wywiadzie dla "Die Zeit" Storl powiedział, że na treningach na rzutni bije rekordy życiowe, na siłowni podnosi rekordowe ciężary. Znane są oczywiście przypadki mistrzów treningów nieosiągających sukcesów na najważniejszych konkursach, ale akurat Storl jest twardym zawodnikiem, który pokazuje to, co najlepsze na najważniejszych zawodach.
Dla wszystkich pewniakiem do zwycięstwa jest Amerykanin Ryan Whiting, lider światowych list, jedyny, który machnął ponad 22 m, i to dwukrotnie. Do niego należą cztery najlepsze pchnięcia w tym roku oraz siedem z dziesięciu, Polakowi brakuje do niego prawie 1,5 m. Amerykanina nic nie bolało i nie boli. Jest głodny sukcesów po czwartym miejscu w Londynie. Jest na fali, a w pchnięciu kulą - dyscyplina wyjątkowo stabilna - niespodzianki bywają bardzo rzadko (ostatnią sprawił Storl, bijąc rekord życiowy o ponad 70 cm, aby zdobyć tytuł w Daegu) i bardzo liczy się właśnie fala. - Nie mogę kłamać, że powalczę z Ryanem. Prawda jest taka, że mnie i innym zostaje walka o srebro - stwierdził Hoffa, który namęczył się, aby wejść do finału. Majewski zrobił to drugim pchnięciem, Whiting pierwszym - na 21,51 m. - Zobaczymy, czy uda się coś więcej niż brązowy medal. Dużo zależy od tego, czy ktoś huknie na początku i ustawi konkurs - mówi Majewski.
Na rozregulowany wirnik wygląda Betty Heidler w rzucie młotem. Brązowa medalistka olimpijska i rekordzistka świata odpadła w kwalifikacjach. Srebrna z Londynu Anita Włodarczyk uśmiechnęła się tylko na pytanie, czy rekord świata jest w jej zasięgu. Był to uśmiech z gatunku "zobaczycie jutro!". Polka pierwszy rzut miała daleki, ale młot nie wylądował w sektorze, za drugim razem ledwo się zmieścił, ale wynik był imponujący - 76,18 m, piąty wynik na świecie, metr i półtora metra lepiej niż najgroźniejsze rywalki, Chinka Wenxiu Zhang i Tatiana Łysenko. Kiedy w 2009 r. na MŚ Polka biła rekord, w kwalifikacjach miała o półtora metra krótsze rzuty. Tylko że do rekordu świata wciąż brakuje prawie 3,5 metra.
=