Szef polskich lekkoatletów: Nie dolecimy biznes klasą do Londynu

- Niektórzy zawodnicy rzeczywiście są zagłaskiwani. Widzę też tendencję, że sportowcy, ale przede wszystkim trenerzy i masażyści, chcą wykorzystać sytuację - mówi po klęsce w Daegu Jerzy Skucha, szef PZLA.

Radosław Leniarski: Będziemy długo pamiętać wielki sukces tyczkarzy, ale najbardziej wstrząsnęła mną klęska medalistów z Berlina. Byliśmy kolosem o glinianych nogach? Pan - umysł ścisły jako wykładowca matematyki - ma jakieś wyjaśnienie?

Jerzy Skucha, szef PZLA: - Nie mam żadnego. Przecież nie chodzi o formę, bo w eliminacjach widać było, że dobrze sobie radzili: Ania, Tomasz, Piotr.

Rogowska mogła mieć problemy - ze względu na kontuzję dłoni, ale u Piotra i Tomasza nawet nie można mówić o zdrowiu, bo w eliminacjach obaj błysnęli.

Obaj niemal głośno mówili, że każdy chce walczyć o złoto. Ja im wierzę i tym bardziej nie rozumiem.

Obu musiało dopaść to samo. Nie ma sensu dywagować, że gdyby nie nieudana pierwsza próba, to w przypadku Tomasza stałoby się nie wiadomo co. On miał obowiązek pchnąć daleko w drugiej próbie, tak jak późniejszy złoty medalista z Niemiec David Storl. To jest jego zawód, aby dobrze się zachować w takich właśnie chwilach.

Trener Małachowskiego Witold Suski ostrzegał, że dyskobol w ogóle nie powinien pojechać do Korei...

- Bo forma była niestabilna. Na treningach rzucał na zmianę raz daleko, raz blisko. Trener Suski rozmawiał z Piotrem w przeddzień wylotu do Korei. Dość długa rozmowa telefoniczna omal nie skończyła się konkluzją, że nie jadą. Bo trener Suski uważał, że zawodnik, który jest wicemistrzem olimpijskim, wicemistrzem świata i mistrzem Europy, nie może się narażać na dotkliwą porażkę, uważał, że ryzyko jest bardzo duże.

No, ale tutaj wydawało się, że trener Suski przesadzał, treningi na obozie w Korei i eliminacje w Daegu pokazywały, że Małachowski czuje się dobrze. Z treningu na trening rzucał dalej i stabilniej. Nie wymyślajmy teorii, dlaczego oni zawiedli. Jedno jest pewne. W takiej formie, w jakiej aktualnie są, nie powinni zawieść.

Klęski doznali ci, na których związek postawił wielkie pieniądze, a wyskoczyli na wierzch młodzi. Jak pan chce sobie z tym poradzić, aby powiększyć szanse na sukces w Londynie?

- Na razie to zupełnie luźne pomysły, z rozmów w autobusie i na trybunach z dyrektorem sportowym. Najprostszy - stworzyć grupę dziesięcioosobową, która rokuje sukces. Od razu mówię, że oczywiście Piotr Małachowski, Tomasz Majewski, Ania Rogowska w niej będą. To osoby z olbrzymimi możliwościami. Trzeba dołączyć do nich młodych, dowiedzieć się, czy może czegoś zabrakło do pełnego sukcesu. U tyczkarzy zapewne niewiele, oni się świetnie czują w Bydgoszczy, ale może brakuje im wyjazdu w ciepłe kraje. Na Lanzarote.

Ale Wojciechowski psioczył na Lanzarote. Gdyby ktoś ważny go słuchał, wycofano by czartery na Lanzarote...

- Hm, trener mówił coś innego. Może tam zbyt wieje. Dla sprintera to czasem dobrze z wiatrem przełamać barierę szybkości. Jeśli im to nie pasuje, to nie. Pomożemy. Druga kategoria - umownie - kadra Rio. Jest kilku młodych, którym warto ułatwić drogę do igrzysk 2016.

Szczególnie droga jest mi robota, jaką wykonują bracia Lewandowscy, zmagając się z afrykańską czołówką w szalenie trudnej konkurencji - 800 m. Czy rzeczywiście Tomasz, który jest trenerem Marcina, straci dodatek "medalowy" za złoto w mistrzostwach Europy? Przecież czwarte miejsce na świecie jest w tej akurat konkurencji dużo bardziej wartościowe, wie to każdy, kto zna się na sporcie.

- Tak. Ale była to nagroda za zdobycie przez jego zawodnika tytułu mistrza Europy. Powiedzmy, że wynosiła 48 tys. zł, tylko że była rozłożona na 12 rat.

Są tacy, którzy stracili dużo więcej. Trener Tomka Majewskiego dzięki złotemu medalowi otrzymywał dwa razy więcej niż Tomek Lewandowski przez trzy lata. Też to stracił. Ale taka subwencja jest możliwa, wiem, że minister sportu ma możliwość wydania odpowiedniego rozporządzenia, choć nie na tak duże sumy.

Ja to rozumiem, tylko że Tomasz Majewski faktycznie doznał klęski, a Marcin Lewandowski odniósł życiowy sukces, choć może liczył na więcej. Czy nie uważa pan, że program Klub Polska Londyn jest wspaniałym narzędziem do zagłaskania kota na śmierć i że to wszystko, co się stało z medalistami w Berlinie, ma swoje źródło w bizantyńskim przepychu wokół klubowiczów, co nie dotyczy tylko lekkoatletyki.

- To superpomysł, ale ma swoje mankamenty. Niektórzy zawodnicy rzeczywiście są zagłaskiwani. Widzę też tendencję, że sportowcy, ale przede wszystkim trenerzy i masażyści, chcą wykorzystać sytuację.

Ale jak?

- Na przykład żądając biletów biznes klasy do Korei. Rozumiem, że ze względu na gabaryty część zawodników musi mieć miejsca w biznes klasie. Kupiliśmy je wszystkim członkom Klubu Londyn. Odmówiliśmy żądającym tego trenerom i masażystom członków Klubu Londyn.

Niepokoję się, że dlatego iż zawodnicy z Klubu otrzymują olbrzymie subwencje, związek ma o tyle mniejszy budżet na szkolenie pochodzący z ministerstwa. W tym roku po raz pierwszy musieliśmy obciąć budżet szkolenia juniorów. Finansowanie Klubu Londyn jest kosztem innych.

Rekord świata, wywrotki, falstarty i zgubione pałeczki - dramaty i euforia w rywalizacji sztafet ?

Więcej o:
Copyright © Agora SA