Po klęsce Polaków w Daegu. Zjazd mistrzów ptasiego mleka

Gdyby porównać koreańskie mistrzostwa do tych przed dwoma laty, trzeba by się położyć na leżance u psychoterapeuty - pisze Radosław Leniarski, korespondent Sport.pl na lekkoatletyczne MŚ w Daegu.

Tysiące fanów nie może się mylić. Wejdź na Facebook.com/Sportpl ?

Daegu jest traumatyczną klęską polskich lekkoatletów, bo żaden medalista z Berlina nie obronił trofeum.

Brązowi medaliści wieloboistka Kamila Chudzik i skoczek wzwyż Sylwester Bednarek w ogóle do Korei nie przyjechali, bo leczą poważne kontuzje. Pozostali dostali sromotne lanie na miejscu. Czasu na lizanie ran i leczenie podupadłego ego jest mało, do igrzysk w Londynie został niespełna rok, a taka trauma zostaje w głowie i odzywa się najczęściej wtedy, kiedy nie trzeba.

Tomasz Majewski, schodząc z rzutni zdruzgotany wynikiem, który powinien osiągnąć lewą ręką, powiedział, że jego klęska nie ma nic wspólnego z nerwami. Ja bym się spierał. Majewski czekał przez tydzień na start, otrzymując cios za ciosem - Małachowski, Rogowska, Pyrek, Ziółkowski, sztafeta 4x400 m, biegacz na 3000 m z przeszkodami, oszczepnik, chodziarz Grzegorz Sudoł, duża część z nich zresztą z tego samego apartamentu 401 w wiosce sportowców.

Ale gdyby spojrzeć na reprezentację Polski i jej wyniki z przeszłości - w Daegu nie było katastrofy, tylko zwykłe miejsce w szeregu - jesteśmy ani silni, ani słabi, tylko jacy tacy. W czwartych miejscach przebijają nas - o jedno - tylko USA, ale Amerykanów wystartowało 155, Polaków 28.

To raczej Berlin był rodzajem pięknego wykwitu wyhodowanego w sporej części na przypadkach.

Przypomnijmy, z trojga sportowców, którzy dwa lata temu zdobyli medale i jednocześnie poprawili rekordy życiowe, Małachowski wahał się, czy wystartować z kontuzją, Bednarek wystartował, bo uparł się jego wpływowy przyjaciel Artur Partyka, zaś młociarka Włodarczyk zerwała z trenerem i w Berlinie była sama, co przed startem wywoływało spory niepokój.

A Rogowska i Pyrek wykorzystały całkowitą klapę rekordzistki świata Jeleny Isinbajewej, która nie zaliczyła żadnej wysokości.

Było tak niespodziewanie dobrze, że na koniec mistrzostw jeden z działaczy ukuł ze szczęścia bon mot: "Polacy na każdą szansę mają dwa medale".

W Daegu był jeden medal na dziesięć szans.

Błędy popełnił młody, charakterny szef wyszkolenia Piotr Haczek. Z jednej strony zmuszał wracającą do zdrowia, ale wciąż oszczędzającą się Anitę Włodarczyk do zdobycia minimum, mimo że jako mistrzyni świata start miała zagwarantowany, a z drugiej nie słyszał głosu trenera Małachowskiego Witolda Suskiego, który po porażce w mistrzostwach Polski mówił, że jego zawodnik nie powinien jechać do Daegu.

Weźmy pod uwagę rekordy życiowe, sól życia sportowca. W Berlinie były zaledwie trzy, w Daegu też trzy i nie padł żaden rekord Polski. Ale wtedy medali było osiem, teraz jeden.

Wszyscy medaliści stali się z miejsca członkami elitarnego Klubu Polska Londyn z łącznym budżetem na przygotowania 5,5 mln zł.

Czy to najlepszym sposób na zagłaskanie kota? Dlaczego Niemcy robią wyniki, nie wydając fortuny - właśnie wygrali trzy z czterech konkurencji w rzutach mężczyzn?

Dlaczego wszyscy członkowie Klubu Londyn muszą lecieć do Korei biznes klasą i żądają tego samego dla trenerów i masażystów?

Dlaczego związek, aby sfinansować ośmiu członków Klubu Londyn tnie budżet na szkolenie juniorów?

W Daegu pobiła życiówkę Karolina Tymińska w siedmioboju (wynik końcowy oraz w kilku cząstkowych bojach), przede wszystkim tyczkarze Łukasz Michalski i Mateusz Didenkow w najważniejszym wydarzeniu zawodów - zdobyciu przez Pawła Wojciechowskiego tytułu mistrza świata. "Polska tyczka na dwóch nogach" - pisałem entuzjastycznie przed mistrzostwami świata, gdy Wojciechowski bił rekord Polski w Szczecinie. Bo jest tu szersza rywalizacja, jest kilku facetów, którzy chcą skakać wyżej niż rywal. W innych konkurencjach jest z tym bardzo trudno.

I prawdopodobnie będzie trudno.

Paweł Wojciechowski ze złotym medalem [GALERIA]

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.